Lavender Brown jest wilkołaczką, a Blaise Zabini nie ma serca. Ale może – może – coś ich łączy.

Miniaturka z uniwersum Szarlotek i innych form rekompensaty.

_____

Blaise Zabini nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na Lavender Brown. Nie w Hogwarcie i nie w ciągu dziewięciu dni od Ostatecznej Bitwy. Jednak jakimś dziwnym zrządzeniem losu, jest obecny przy jej pierwszej przemianie.

Nie chodziło o to, że Blaise chciał tam być. Merlin wie, że nie chciał – był to proces, z którym został on dotkliwie i nieprzyjemnie zaznajomiony. W końcu Blaise jest Ślizgonem. Praktyczna znajomość Sekcji Ksiąg Zakazanych z hogwarckiej biblioteki jest praktycznie niezbędnym warunkiem podczas ceremonii przydziału. Dodatkowo, kiedy Fenrir Greyback postanowił przelecieć jego matkę podczas Drugiej Wojny Czarodziejów, wbrew swojej woli Blaise poznał jak działają tego rodzaju rzeczy. Rzeczy takie jak to, który członek rodziny Malfoyów czuje się winny swoich dawnych sojuszy, albo który widelec Czarny Pan preferował do sałatek, lub co robił wilkołak w noc swojej pierwszej transformacji podczas pełni księżyca.

Można więc powiedzieć, że na dziewięć dni po Bitwie o Hogwart Blaise jest raczej przygotowany, by stawić czoła temu, co nadejdzie.

Kiedy nadchodzi ten moment, on kończy drugą butelkę Ognistej Whisky w uroczym, ale odległym rezerwacie przyrody gdzieś w Szkocji, dostępnym tylko dla czarodziejów. To właśnie tam, na swojej świętej ławce, słyszy w pobliżu dziwne, szaleńcze odgłosy.

Blaise sam w sobie nie jest tym faktem zaskoczony. Nie teraz, gdy w ciągu ostatnich dziewięciu dni ściągnęło do tego miejsca całe morze czarodziejów, z których wszyscy chcą uciec od własnych powojennych nieszczęść. Do tej pory Blaise widział już Mundungusa Fletchera, załamującego z żalem swoje obwieszone złotem ręce, George’a Weasleya, szlochającego i upijającego się do odrętwienia oraz Deana Thomasa i Seamusa Finnigana, którzy na wpół się szaleńczo całowali, na wpół zapewniali nawzajem, że obaj nadal są żywi.

Blaise czułby się niemal zwyczajnie, kiedy siedział pogrążony w melancholii na tej szczególnej ławce w parku, gdyby tego rodzaju rzeczy wchodziły w skład jego genomu. W tej chwili Blaise niczego nie żałował. Serca, jak dowiedział się Blaise, tak naprawdę nie są organem należącym do anatomii Zabinich.

Oczywiście jego rodzina podczas wojny nigdy oficjalnie nie stanęła po jednej ze stron. Dawało mu to zdecydowaną przewagę, gdy do akcji wkroczył Wizengamot. W końcu gdy Greg i Draco stali obecnie w obliczu aresztu domowego, Blaise mógł być wolny jak ptak. Mógł siedzieć na tej ławce, przepijać całe noce i nadal powtarzać sobie, że nie żałuje ani jednej, cholernej rzeczy. To strategia, która działała doskonale.

Najwyraźniej do dzisiejszego wieczoru.

Dokładniej do chwili, w której słyszy, jak jedna z tych nieznośnych bliźniaczek Patil syczy: 

— Ciii, Lavender, proszę.

Głos ten dobiega gdzieś zza żywopłotu najbliżej ławki, na której on spokojnie popija sobie whisky. Nic innego nie przyciągnęło do tej pory jego uwagi ani zainteresowania. Nie tak, jak to syczące napomnienie. To go zaintrygowało.

Jedna z bliźniaczek Patil – Parvati, myśli, ponieważ Padma zawsze miała znacznie spokojniejszy głos – już praktycznie błaga. 

— Lavender, proszę. Przykułam cię najlepiej, jak mogłam. Proszę, proszę, przestań wyć.

Słysząc tę ​​prośbę, Blaise po prostu nie może się powstrzymać. Chowa swoją whisky, podnosi się z ławki i wciska między pobliskie krzaki, krocząc władczo z manierą strażnika patrolującego park. Już chce zapytać: Co to ma być, moje panie? Co to za igraszki?

Drwina zamiera jednak na jego ustach, gdy widzi, co rzeczywiście ma miejsce pod osłoną tego krzaka. W końcu nie ma nic śmiesznego w tym, co dzieje się teraz z Lavender Brown.

Za tym właśnie krzakiem Parvati Patil załamuje ręce, zbyt zmartwiona, by poświęcić mu więcej niż zirytowane spojrzenie. Ale Lavender Brown…

Lavender jest przykuta łańcuchem do odsłoniętego korzenia krzewu i wygląda, jakby ktoś złamał każdą kość w jej ciele. Jest powykręcana jak akrobatka, z kolanami na ziemi i plecami wygiętymi w łuk tak ostry, że kręgosłup już dawno powinien pęknąć. Z niegdyś ładnej twarzy Lavender wyrasta pysk, a na nagich przedramionach pojawia się blade, wypłowiałe futro.

Ciało Lavender bez ostrzeżenia leci do przodu, a jej prawe udo wydaje z siebie słyszalny trzask, gdy przechodzi w owłosioną łapę wilkołaka.

— Co do cholery? — Blaise’owi udaje się złapać oddech.

— Fenrir Greyback ugryzł ją podczas Ostatecznej Bitwy — szepcze Parvati, nawet nie zawracając sobie głowy spojrzeniem na niego. — To pierwsza pełnia księżyca od tego czasu.

— Czy… czy ona…?

— Stała się wilkołakiem? — kończy Parvati. — Mieliśmy nadzieję, że nie, ale… niestety na to wygląda. Tak.

Blaise myśli o ucieczce. Myśli o chwyceniu kolejnej butelki Ognistej Whisky i próbie wymazania tej sceny ze swojego umysły gdzieś w bezpiecznej samotni własnego domu. Zamiast tego siada obok Parvati na twardej, szkockiej ziemi i obserwuje resztę przerażającej transformacji Lavender Brown.

Krzywi się, gdy każda kość dziewczyny pęka, a kolejne kępki sierści wyrastają na poranionej skórze. Krzywi się, gdy ona wyje i wyje, i wyje i wykręca szyję oplecioną krótkim srebrnym łańcuchem. Zostaje tam aż do świtu następnego dnia, kiedy Lavender Brown przemienia się z przerażającej bestii w czarownicę, którą pamięta ze szkoły. I – kiedy pomaga Parvati owinąć kołdrę wokół bezwładnego, ale bardzo ludzkiego ciała Lavender – Blaise zastanawia się, czy mógł właśnie po prostu przegrać zakład, o którego istnieniu nawet nie wiedział.

***

Tydzień później Blaise zauważa ją w głębi Dziurawego Kotła.

Pochłania on shot za shotem wraz z Pansy i Teo, pijąc na cześć oficjalnego rozpoczęcia aresztu domowego Draco, kiedy na nią spogląda. Gdyby nie sytuacja, która miała miejsce w zeszłym tygodniu, prawdopodobnie nigdy by jej nawet nie zauważył. Ale teraz… teraz wydaje się, że nie może oderwać od niej wzroku.

Dziewczyna stoi w tylnym rogu pubu. Niepozorne miejsce do picia, jak na kogoś tak z natury lubiącego być w centrum uwagi. Lavender Brown z szóstego roku nie kryłaby się w jakiejś ciemnej wnęce – tamta Lavender siedziałaby na samym szczycie baru w tiulowej spódnicy i szpilkach, pozwalając czarodziejowi za czarodziejem kupować jej kolejne drinki.

Ale tamta Lavender nie spotkała jeszcze na swojej drodze Fenrira Greybacka.

Dziś wygląda okropnie, jeśli Blaise ma być szczery. Jak jedna z tych pięknych dziewczyn, które właśnie dopadło jakieś paskudne choróbsko sprawiające, że nie chce się ani spać, ani jeść, ani pić, ani choćby patrzeć na słońce.

Co – jak uświadamia sobie Blaise z gorzką ironią – jest dokładnie tym, co się wydarzyło.

Lavender przyłapuje go na gapieniu się i marszczy brwi, jakby to była jej cholerna praca. W odpowiedzi Blaise podnosi swoją szklaneczkę z Ognistą Whisky na wysokość oczu, kiwa głową i posyła jej całusa. Wzrok Lavender ucieka od niego tak szybko, jakby wykonał on jakiś nieprzyzwoity gest.

Jej reakcja byłaby naprawdę obraźliwa, gdyby nie piękny, soczysty rumieniec, który wpłynął na jej policzki; gdyby nie fakt, że przez resztę nocy jej oczy co rusz, niemal mimowolnie wracają ku niemu.

***

Blaise idzie do parku na jej drugą przemianę.

Nie robi z tego wielkiej sprawy i nie ogłasza tego faktu na prawo i lewo. Ale przynosi koszyk kanapek i butelkę Ognistej Whisky dla siebie i Patil do spożycia podczas całego tego okropnego spektaklu. Bierze też gruby, wełniany koc – ten, który zerwał ze swojego łóżka w Villa de Medici, gdzie teraz sypia jego matka – aby owinąć Lavender, gdy ta przemieni się z powrotem w brudną, obdartą z ubrań ludzką dziewczynę.

***

— Nie podoba mi się to — mówi mu w pobliżu toalety w Dziurawym Kotle wkrótce po swojej czwartej przemianie.

Blaise popija duży łyk piwa, nie przerywając ich kontaktu wzrokowego. 

— Nie podoba ci się co?

— Fakt, że ty… że oglądasz.

— Nie oglądam — mówi. — W każdym razie nie po to.

Lavender marszczy brwi i okręca na palcu jeden ze swoich byłych złotych loków. Blaise wpatruje się w nią sparaliżowany tym ruchem. Tym palcem. Całe światy mogłyby owinąć się wokół tego palca. Na krzywiźnie jej miękkiej dolnej wargi mogą tworzyć się planety.

— Cóż, jakikolwiek jest twój powód — mówi stanowczo — chcę, żebyś odszedł.

Wzrusza ramionami. 

— Dobrze. Odejdę.

Nawet gdy Blaise przytakuje, jego oczy śledzą ślady pazurów na jej nagich przedramionach. Jego wzrok podąża za strupami po śladach zębów na jej dolnej wardze.

Chciał w swoim życiu wielu rzeczy. Mocy, chwały, jedynej, bezwarunkowej miłości swojej własnej matki. W tej chwili wszystko, czego Blaise chce – bardziej niż czegokolwiek we wszechświecie – to ucałować usta Lavender Brown tak delikatnie, by nawet nie poczuła śladów po tych ugryzieniach.

Zamiast tego powtarza: 

— Dobrze, Brown. Odejdę.

***

I dotrzymuje swojej obietnicy.

Od prawie dwóch lat trzyma się z dala od Lavender i Parvati oraz szkockich wrzosowisk. Sporadycznie pieprzy się z Pansy, a od czasu do czasu rucha też z Tracey Davis, gdy ta wyśle mu sowę. Przymyka oko na narastający problem Dracona z alkoholem i gości u siebie Hermionę Granger, gdy ta przybywa do jego willi z wypiekami i współczuciem. Blaise uczestniczy nawet w tym cholernym przyjęciu na cześć pojednania w Dziurawym Kotle w drugą rocznicę Bitwy o Hogwart. W nadziei na zasklepienie starych ran i tak dalej.

W każdym razie to jedynie pozorny powód, żeby się tam pojawić. Bo Blaise wcale nie szuka w tłumie tej jednej konkretnej twarzy.

Odnajduje ją dopiero, gdy wieczór zmienia się w noc i wszyscy jej przyjaciele zostawiają ją samą przy stole. Dziewczyna musi radzić sobie teraz całkiem dobrze, skoro pozwalają sobie na pozostawienie jej bez opieki. Blaise siada obok niej i zarówno rozkoszuje się, jak i lamentuje nad faktem, że dziewczyna sztywnieje w jego obecności.

— A więc — mówi na powitanie — rozumiem, że nie zamierzasz dziś wieczorem rozszarpać nikomu gardła?

Lavender – która w swoich różowych wstążkach i koronkach wygląda jednocześnie delikatnie i wyrachowanie – celowo powoli pociąga łyk rumu.

— Próbujesz się ofiarować, Zabini?

Z wielkim wysiłkiem stara się on nie wciągać nosem swojego piwa.

— A ty, Lavender?

Blaise słyszy, kiedy dziewczyna gwałtownie wciąga oddech i odwraca głowę w jego stronę.

— Nie boisz się mnie? — pyta, chociaż nie do końca brzmi to jak pytanie.

W wielkim pokazie nonszalancji – która jest prawdopodobnie tylko w dziewięćdziesięciu procentach realna – Blaise wzrusza ramionami. 

— Widziałem gorsze przypadki.

Lavender mruga raz, dwa razy w reakcji na jego brawurę. Na jej ślicznej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Ten uśmiech jest w równym stopniu delikatny i diabelski. To sprawia, że ​​Blaise zastanawia się z roztargnieniem, czy da się umrzeć z powodu zbytniego podniecenia. Kiedy Lavender nachyla się ku niemu, on myśli, że mógłby eksplodować. Ale… ona nie sięga do jego ust. Zamiast tego pochyla się nad zgięciem między jego szczęką a ramieniem, a następnie kieruję głowę ku jego szyi. W stronę jego pulsującej żyły.

Przez pełną oszołomienia sekundę Blaise ma wrażenie, że za swoją żądzę, fascynację i serce może zapłacić krwią.

I miałoby to sens skoro mężczyzna, który ją taką uczynił, pieprzył matkę Blaise’a zaledwie jedną noc przed ugryzieniem Lavender. Miałoby to sens, ponieważ Lavender reprezentowała sobą wszystko, czego Blaise nie robił podczas wojny. Ponieważ Blaise – w chwili panicznej szczerości – nie może nie uważać, że Lavender jest najładniejszą, najspokojniejszą i najbardziej interesującą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał.

Zamiast go ugryźć, Lavender Brown – wilkołaczka i absolutne piękno w jednym – wącha jego puls. Bez ruchu wzdycha radośnie.

— Och — szepcze w zgięcie jego szyi. — Lubisz mnie.

Blaise zamyka oczy i przełyka ślinę, tylko raz.

— Tak — wychrypia. — Merlinie, dopomóż mi, tak.

Kiedy otwiera oczy, jej już nie ma.

***

Kilka dni później Blaise wraca do Kotła z sercem na dłoni. Myśli, że dzisiaj ją pocałuje. Albo przynajmniej z nią porozmawia. Cokolwiek, na co mu tylko pozwoli.

Ale chociaż pub jest pełen jej najlepszych przyjaciółek, Lavender tam nie ma. Nie wiedząc, co jeszcze zrobić, Blaise próbuje zaaranżować odpowiednią scenerię. Na wypadek, gdyby rzeczywiście się pojawiła.

Bez przewracania oczami i warczenia mówi „Cześć” do Neville’a Longbottoma i tego kompletnego dupka, Rona Weasleya. Stawia kolejkę chardonnay dla Cho Chang, Padmy Patil i Parvati, która w zamian posyła mu chytre, konspiracyjne oczko. Potem dzieli się on nawet kilkoma drinkami z cholernym Harrym Potterem, tą absurdalnie gorącą Weasleyówną i jakąś dziwną blondynką przypominającą wróżkę, która nazywa siebie Luną i mówi, że chodziła z nimi do Hogwartu.

Co dziwne, Blaise nie bawi się źle. Wieczór okazuje się prawie… zabawny, jak ostrzegał go Draco, że może się stać. Ale mimo wszystko Blaise wie, że wieczór nie może być – nie będzie – idealny. Nie bez niej.

A kiedy zdaje sobie z tego sprawę, postanawia w końcu, wreszcie, wreszcie coś z tym zrobić.

***

W czwartek osiemnastego maja – w pierwszą pełnię księżyca od nocy, której Lavender obwąchała mu szyję – Blaise wkracza na tę znajomą polanę na szkockich wrzosowiskach. Ma przy sobie dwa koce, termos z gorącą czekoladą i kartonowe pudło opatulone czarem rozgrzewającym.

Oczy Lavender rozszerzają się, gdy go widzi. Ale zamiast go okrzyczeć, żeby odszedł i zostawił ją samą, po prostu odwraca wzrok i wraca do zapinania wokół siebie srebrnych łańcuchów.

Blaise rozkłada jeden z koców na trawie. 

— Dziś bez Patil?

Lavender nadal na niego nie patrzy, ale kiwa głową. 

— Tak, i to już przez prawie rok. Już sama radzę sobie z transformacją.

Blaise kiwa głową, otwierając kartonowe pudło, po czym wyjmuje jego zawartość i podchodzi niedbale do dziewczyny. Lavender prawie się wzdryga.

— Nie powinieneś podchodzić tak blisko… — ostrzega, ale milknie, gdy widzi, co leży przed nią. Wystarczająco blisko, by jej wilkołacza forma mogła łatwo do tego sięgnąć. — Co to jest?

— Świeże podudzie jagnięce — mówi. — Prowadzę pewne badania i mam teorię. Taką, która moim zdaniem może pomóc.

— Teorię? Związaną z surową jagnięciną?

Blaise wzrusza ramionami i siada na kocu. 

— Czy wiesz, że twój wilk zawsze wygląda na złego? Za każdym razem, gdy się w niego zmieniasz?

Lavender prycha bez humoru.

— Wnikliwa obserwacja. Co z ciebie za detektyw.

— Zabawne. Ale czy rzeczywiście zastanawiałaś się, dlaczego wilk jest zły?

— Um… bo to pieprzony wilk?

Blaise wskazuje na przyniesione mięso. 

— Myślę, że może być głodny. Ja jak się budzę mam ochotę zjeść konia z kopytami. Zobaczmy więc, czy wilk mógłby zjeść trochę jagnięciny.

Dziewczyna mruga, patrząc na mięso. 

— Ja… ja nie… to znaczy… cóż. Ech…

— Czy wilk kiedykolwiek wcześniej coś jadł?

— Raz czy dwa. Kiedy obok przeszedł jakiś królik lub lis.

— I?

— I… nie było tak źle.

— Nie było ci niedobrze? — dopytuje. — To znaczy później? Kiedy było już po wszystkim?

— Eee… tak właściwie to nie. Po jedzeniu wilk zwykle po prostu zasypia, zamiast wyć przez całą noc.

Blaise uśmiecha się, wyciąga swoje długie nogi na kocu i triumfalnie zakłada ręce za głową.

— Cóż, w takim razie — mówi zadowolony z siebie — czy chcesz przetestować moją teorię?

Lavender wzrusza ramionami, ale Blaise’owi nie umyka delikatny uśmiech czający się w kącikach jej ust.

— Zakładam, że tak — mówi.

— Lubisz jagnięcinę?

— Nieszczególnie. Ale lis też nie był powalający, więc…

— Więc — podsumowuje. — Proszę bardzo. Czy mogę cię teraz zapytać o jeszcze jedną rzecz, Lavender?

Nieoczekiwanie jej uśmiech się rozszerza. Jest prawdziwy, szczery i tak niesamowicie promienny, że aż ciężko mu oddychać. Ogarnia go fala nieznanej emocji. Tego dziwnie nowego uczucia, które jak sobie uświadamia, jest niepewnością. Nawet nerwowością.

— Czy mogę… czy mogłabyś…? — Odchrząkuje i próbuje ponownie. — Czy chciałabyś spotkać się ze mną jutro wieczorem? Na prawdziwej randce?

Lavender przechyla głowę na bok.

— Huh. Cóż, chyba.

— Czy to znaczy tak?

— To zależy. Dokąd zabrałbyś mnie na tę prawdziwą randkę?

— Zapewne gdzieś, gdzie podają przetworzone termicznie jedzenie.

Lavender chichocze, a puls Blaise’a radośnie słabnie.

— Och, Zabini — mówi, wąchając powietrze. — Lubisz mnie.

— Tak, Lavender — przyznaje. — To prawda.

Tej nocy jej przemiana nie jest nawet w połowie tak straszna, jak zapamiętał to Blaise. Kiedy jest już po wszystkim – kiedy owija ją czystym kocem i pomaga jej upić kilka delikatnych, pełnych wyczerpania łyków gorącej czekolady – ona składa na jego policzku najdelikatniejszy, najsubtelniejszy pocałunek.

I Blaise odkrywa, że ​​być może jednak urodził się z sercem.


1 komentarz: