Hermiona odkrywa, że ​​chociaż Draco i Narcyza mogą się teraz aportować, sieć Fiuu Dworu jest wciąż połączona z dwiema lokalizacjami: głównym wejściem do Ministerstwa i jej własnym domem. Co jest dość pochlebne, ale też cholernie irytujące. Przez okres blokady Draco wypadł też z wprawy w teleportacji, więc nie ma mowy, żeby przedostał się ze swojej posiadłości prosto do Dziurawego Kotła. Albo chociażby z wnętrza Dworu do miejsca oddalonego o więcej niż dziesięć metrów od ściany budynku.

Mając tak ograniczone możliwości w zakresie podróżowania, ona i Draco muszą tego wieczoru przedostać się przez Fiuu do jej mieszkania, a następnie przeskoczyć również przez Fiuu już prosto do Dziurawego. To problem, do którego naprawienia Hermiona zamierza szybko nakłonić Kingsleya… ale nie dzisiaj. Dzisiejszy wieczór służy żałobie, leczeniu ran i wyznaniom. Merlin wie czemu jeszcze lub w jakiej kolejności.

Hermiona wciąż zastanawia się nad tym, gdy oboje docierają do kominka w Dziurawym Kotle. Ale w chwili, gdy otaczająca ich chmura zielonego pyłu opada, ona i Draco resztkami silnej woli opierają się przed natychmiastowym powrotem do domu. Zwłaszcza gdy widzą, co ich czeka.

Tam, po obu stronach kominka, stoją już ich przyjaciele. Harry, Ginny i Ron czekają z boku, świeżo po wylądowaniu wciąż strzepując z ubrań proszek Fiuu. Po przeciwnej stronie garbi się nikt inny jak Pansy Parkinson.

Pansy wygląda na dość przesadnie wystrojoną jak na wieczór w pubie. I oczywiście spogląda na nich gniewnie.

Jej jasne oczy padają na nowo przybyłych i natychmiast zwężają się w szparki.

— Pans — wita ją Draco.

— Dracze.

Jej ton jest równie gryzący, jak jego jest mdły. Nadchodzi pełen napięcia moment, kiedy nikt inny się nie odzywa ani nawet nie ma odwagi na najmniejszy ruch. Potem Pansy przewraca oczami tak wymownie, że Hermiona praktycznie słyszy, jak jej oczodoły skrzypią.

— Och, niech to cholera — warczy Pansy i podchodzi do baru.

Podczas gdy Pansy zamawia, Hermiona zwraca się do swoich przyjaciół. 

— Dzięki, że zgodziliście się to zrobić — mruczy zestresowana tym, czego nie może – no, poniekąd chyba jednak może – wyjaśnić.

— Dla ciebie wszystko — mówi Harry. — Poza tym wygląda na to, że nie tylko my odpowiedzieliśmy na zaproszenie. To dość nieoczekiwane, prawda?

Wskazuje na resztę pubu, który jest wypełniony od ściany do ściany ich dawnymi kolegami z klasy. Głównie Gryfonami, ale jest też spora grupa Puchonów i Krukonów. A także garstka niezwykle sztywno wyglądających Ślizgonów.

Draco prycha. 

— Naprawdę wątpiłeś, że przyjdą, Potter? To był pomysł Granger. Oczywiście, że musiał zadziałać.

Harry mruga kilka razy, zanim przygląda się Draconowi z mieszanką nieufności i uznania. To dość zaskakujące, że nagle Ginny jednym zgrabnym zdaniem podsumowuje całą sytuację.

— Więc będzie niezręcznie jak diabli, tak?

Draco parska śmiechem, a Ginny uśmiecha się do niego zaskoczona. Potem jej oczy szybko przeskakują między Hermioną a Draco.

— Drogi Merlinie — wydysza Ginny. — Wy dwoje jesteście teraz oficjalnie czymś, prawda?

Hermiona obraca głowę w jej stronę. 

— Co? Jak ty…?

Ginny przerywa jej, wzruszając ramionami. 

— Po pierwsze: przybyliście razem. Po drugie: stoicie w odległości całego milimetra od siebie. Po trzecie: Malfoy patrzy na ciebie, jakby chciał zawlec cię do toalety i wydymać do utraty tchu.

— Ginewro Molly Weasley! — jęczy z niedowierzaniem Hermiona.

— Hermiono Jean Granger! — wzdycha gwałtownie Ginny. — Już to zrobiliście, prawda? Wy dwoje już się przelecieliście!

Koniuszki uszu Draco w mgnieniu oka stają się różowe, ale on niczemu nie zaprzecza. Hermiona już ma otworzyć usta i powiedzieć coś, cokolwiek, by dać im wiarygodną możliwość zaprzeczenia, kiedy Pansy dołącza do ich grupy z dwoma szklankami Ognistej Whisky.

Pansy przysuwa jedną szklankę do swojej odzianej w grube futro piersi, a drugą podaje Draco. 

— Mały drink otępiający, Dracze?

Draco kręci głową. 

— Próbuję trzeźwości. Ale dzięki.

Idealnie wyrysowane brwi Pansy unoszą się wyżej, prawie pod samą linię włosów. Hermiona obawia się, że Pansy może naciskać – nalegać na serię shotów lub zacząć rzucać ku wszystkim klątwy. Zamiast tego Ślizgonka mija Hermionę i Draco, by wepchnąć drugą szklankę whisky w pierś Rona.

— A co z tobą, Łasico? — pyta. — Wyglądasz, jakby mógł ci się przydać mały drink.

Ron, który przygląda się temu całemu pokazowi z nieskrywanym obrzydzeniem, marszczy na nią brwi.

— Niby dlaczego tak sądzisz, Parkinson?

Pansy się śmieje. 

— Bo aż kipisz z zazdrości. A wszyscy wiedzą, że zieleni i czerwieni się nie miesza.

Ron wygląda, jakby chciał się sprzeczać. Ale jego twarz przybiera ten grymas mówiący „Spadaj”, kiedy przyjmuje szklankę z wyciągniętej dłoni Pansy i jednym łykiem pochłania całą jej zawartość. Nawet Pansy gapi się na niego z zaskoczeniem, chociaż bardzo szybko udaje jej się dojść do siebie.

— Dobrze dla ciebie, Weasley. Dobrze dla ciebie. — Unosi szklankę w geście toastu, zanim idzie za jego przykładem, wypijając duszkiem równie bezczelnie własną Ognistą Whisky. Przymyka na chwilę powieki, a z jej ust wymyka się cichy dźwięk, który może wskazywać zarówno na przyjemność, jak i ból. W jej przypadku prawdopodobnie jedno i drugie.

Następnie opuszcza szklankę i kieruje swoje lodowato niebieskie spojrzenie w stronę Harry’ego. Przygląda mu się z taką uwagą, jaką można by poświęcić kawałkowi gumy na podeszwie buta. Wreszcie, z wyrazem czegoś, co może być prawdziwą szczerością, mówi: 

— Przepraszam za całe to „Nakarmcie nim węża”, Potter. W końcu wtedy lepszą opcją był twój tyłek niż nasze, co nie?

Ron wybucha gorzkim śmiechem, a spojrzenie Pansy natychmiast wędruje ku niemu.

— Masz z tym jakiś problem, Łasico? — warczy.

— Mogę mieć.

Ron najwyraźniej szykuje się do walki, a Hermiona może z łatwością zgadnąć dlaczego. Ron chce odstraszyć Pansy – powiedzieć wrogiej, wystrojonej i odzianej w futro czarownicy, żeby znalazła sobie dziś wieczorem kogoś innego do dręczenia. Ale górna warga Rona wykrzywia się i wydaje się on prawie… podekscytowany perspektywą kłótni.

— Niby dlaczego? — domaga się Pansy, kiedy Ron właściwie nie definiuje istoty swojego problemu.

— Bo twoje przeprosiny nie były specjalnie dobre, prawda, Parkinson?

— Powiedziałam przecież „wtedy”, prawda?

— W przeciwieństwie do czego?

— W przeciwieństwie do „w tej chwili”. Lub „już”. Albo „wciąż”.

— I twoim zdaniem to powinno Harry’emu wystarczyć?

— Oczywiście, kurwa, że tak.

— Nie zamierzasz nawet próbować się tłumaczyć?

— Nie, nie zamierzam — mówi stanowczo. — Nie lubię rozmawiać o wojnie, Weasley. Więc albo daj sobie spokój, albo zejdź mi z drogi.

Hermiona może w tej chwili wymyślić co najmniej tysiąc rzeczy, które mogłaby powiedzieć Pansy. Większość z nich jest raczej nieprzyjemna. Ale Ron unosi jedynie swoją rudą brew. Czegokolwiek szuka na twarzy Pansy, najwyraźniej udaje mu się to znaleźć, ponieważ robi krok do przodu i podaje jej swoją pustą szklankę.

— W porządku. Idź po dolewkę, Parkinson, a może ci uwierzę.

Pansy ocenia go uważnym spojrzeniem a potem szybko i zdecydowanie kiwa głową. 

— Pierwsze dwie kolejki są na mój koszt. Następne dwie stawiasz ty. O ile możesz sobie na to pozwolić za swój ministerialny psi grosz.

Hermiona już ma zapytać, skąd Pansy wie, gdzie pracuje Ron, kiedy oboje w ponurej zgodzie odchodzą w stronę baru. Kiedy już tam są, Ron i Pansy zaczynają ustawiać się w kolejce do długiego rzędu shotów. To chyba najdziwniejsza para kumpli do picia, jaką Hermiona kiedykolwiek widziała.

Po pełnej minucie ciszy Ginny lekko chichocze. 

— Cóż, to było dziwne.

— To — odpowiada Draco — była Pansy.

Hermiona przechyla głowę w stronę Draco. 

— I myślisz, że ona i ja mamy ze sobą coś wspólnego?

— Sądząc po sposobie, w jaki Pansy obecnie udaje, że nie obczaja tyłka Łasicy, powiedziałbym, że tak. Przynajmniej macie podobny gust, jeśli chodzi o mężczyzn. — Hermiona trąca go w ramię, ale Draco tylko unosi z zadowoleniem kącik swoich ust. — I oboje trącacie mnie łokciem mocniej niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek spotkałem. Więc tak, to też macie ze sobą wspólnego.

Hermiona wpatruje się w niego, choć bez przekonania, po czym posyła Harry’emu lekko przesłodzony uśmiech.

— Wiem, że to dość trudne — mówi zbyt słodkim tonem — ale czy mógłbyś po prostu zignorować swoje uprzedzenia i pomóc mi je porozkładać?

Podnosi swoją wyszywaną koralikami torebkę, żeby mu ją zademonstrować.

Harry jęczy. 

— Nie rozstawiamy namiotu, prawda? Po prostu… nie jestem jeszcze gotowy, żeby znowu go zobaczyć.

— Nie! — śmieje się. — Nie dzisiaj. Ale mam około pięciu tuzinów broszur o PTSD, które chciałabym rozłożyć na blacie baru. Na wypadek, gdyby ktoś ich potrzebował.

Harry z ulgą kiwa głową na znak zgody. Draco stojący obok jednak odchrząkuje.

— Namiot? — pyta. — Zakładam, że kiedyś planujesz mi powiedzieć, w jaki sposób ta tandetna torebka i dzielenie namiotu z Potterem są ze sobą powiązane?

— Później — obiecuje, unosząc się na palcach, by skraść mu delikatny pocałunek.

Harry wydaje z siebie pomruk, który brzmi wręcz jak „Ble”, gdy nowa para odrywa się od siebie. Draco wygląda na gotowego, by warknąć na tę zniewagę – prawdopodobnie jak wtedy, gdy za czasów szkolnych zwykł powarkiwać „Potter”, jakby to było przekleństwo – kiedy Ginny obejmuje blondyna ramieniem.

— Chodź, Malfoy — mówi. — Zobaczmy, ilu moich przyjaciół spróbuje cię dziś przekląć. Chyba z dziesięciu. Nie… raczej dwunastu.

Z tymi słowami Ginny ciągnie Draco w stronę tłumu wypełniającego pub. Harry i Hermiona patrzą, jak odchodzą. Niecałe sześćdziesiąt sekund później Ginny już musi odepchnąć różdżkę Lee Jordana od podbródka Draco.

Hermiona kręci głową. 

— To chyba pierwszy. Szczerze, to myślę, że Ginny niedoszacowała z tą dwunastką.

Harry chichocze dość mrocznie. 

— Chcę tylko, żebyś dziś wieczorem pamiętała o jednej rzeczy, Hermiono.

— Co masz na myśli?

— Ten szalony plan był twoim pomysłem. Po raz pierwszy w całej historii naszej przyjaźni jestem całkowicie bez winy.

***

Wieczór powoli przeszedł w noc – zbliżała się północ, jak domyślała się Hermiona – ale impreza wciąż trwała. W ciągu kilku godzin od rozpoczęcia cały hałas zmienił się z uprzejmego zgiełku na coś rozbrykanego i radosnego – kakofonię podniesionych głosów odbijającą się echem od ścian Dziurawego Kotła. Teraz wydaje się, że każda osoba w pubie odkryła w niewytłumaczalny sposób, że tego chciała; że wszyscy czekali na coś takiego przez ostatnie dwa lata.

W oparach alkoholu, potu i śmiechu nie sposób odróżnić jednego członka domu od drugiego. Gryfon, Puchon, Krukon, Ślizgon – wszyscy poruszają się jednym ruchem, tworząc zwartą masę ciał kołyszącą się w rytmie ulgi i uwolnienia.

Hermiona i Draco wciąż krążą po pokoju osobno. Ale co jakiś czas ona napotyka jego wzrok ponad czyimś ramieniem. Za każdym razem on obserwuje ją z porozumiewawczym uśmiechem i celowo upija łyk soku dyniowego.

Podczas jednego z tych gorących spojrzeń, kiedy stoi wraz z Ronem i Pansy – która, co dziwne, chichocze z jednego z dowcipów Rona – Hermiona widzi małą brązową sowę wlatującą do wnętrza pubu. Sowa nie ląduje, zamiast tego upuszczając zwój pergaminu na otwartą dłoń Rona.

Ron mruga raz, dwa razy, patrząc na zwój, zanim go rozwinie. Szybko przegląda notatkę, po czym uśmiecha się szeroko. Nie mówiąc ani słowa Hermionie czy też Pansy, podbiega do Ginny i George’a i ciągnie ich za sobą ku pustym stołkom przy barze.

— Ej, wy, cioty! — krzyczy do tłumu, co pozwala Hermionie wiedzieć, że jest konkretnie pijany. Wciąż mając na ustach ten gigantyczny uśmiech, Ron macha listem w powietrzu. — Ginny właśnie została ciocią, a George i ja jesteśmy wujkami!

— Kto z twojego rodzeństwa? — Pansy domaga się głośno. Mówi dość niewyraźnie, ale w jej słowach nie ma ani kropli jadu. Brzmi ona raczej dość… zalotnie. To interesujący rozwój akcji, który Hermiona będzie musiała później przeanalizować.

— Bill i Fleur! — krzyczy Ron do Pansy i wszystkich słuchających. — To mała dziewczynka i nazwali ją Victoire. Co po francusku znaczy…?

— Zwycięstwo — woła do niego Hermiona, a on puszcza do niej oko z wdzięcznością.

— Zwycięstwo! — krzyczy Ron, szarpiąc za ramiona Ginny i George’a w swoim pokazie radości.

W tym momencie tłum zaczyna szaleć. Wszyscy się śmieją, wiwatują i serdecznie poklepują się po plecach. To idealne imię, myśli Hermiona, biorąc pod uwagę dzisiejszą datę. Cały pub wydaje się z tym w pełni zgadzać: Harry i Luna mocno się ściskają; Neville bierze od barmana garść uroczystych cygar; a Cho Chang stawia Weasleyom gratulacyjne shoty Ognistej Whisky, którą rudzielce popijają z pewnością siebie.

To właśnie wtedy w radosnym chaosie Hermiona czuje lekkie muśnięcie palców na swoim nadgarstku. Odwraca się w stronę dotyku i ze zdziwieniem spogląda na Dracona stojącego tuż obok niej. Blondyn nic nie mówi, ale wpatruje się w nią. Jego szare oczy są pełne zawziętości, a usta wykrzywione w enigmatycznym uśmiechu. Hermiona ma ochotę go zapytać, czy wszystko w porządku. Ale zanim zdoła to zrobić, on obejmuje dłońmi jej policzki, wplątuje palce w jej loki, a jego usta opadają na jej własne.

To jeden z tych pocałunków. Tych podkręcających palce u stóp i przyspieszających bicie serca, rozpalając cię od środka. Tych zmieniających serce, umysł i wszystko inne.

Hermiona nawet się nie zastanawia. Po prostu odwzajemnia pocałunek Dracona z taką samą zaciekłością, chwytając go za ramiona, talię i włosy. Nie ma dla niej nic innego na tym świecie ani nawet we wszechświecie poza jego ustami. Jego językiem. Nim samym.

Dopiero kiedy w końcu się od siebie odrywają, żeby zaczerpnąć powietrza – ale z ustami wciąż na tyle blisko, by dzielić ze sobą oddechy – Hermiona zauważa, że ​​w pubie zapadła kompletna cisza. Wszyscy ich widzieli. Wszyscy wiedzą. Ale ku jej kompletnemu zaskoczeniu tłum wybucha kolejną rundą ochrypłych okrzyków i wiwatów.

Ponad dzikim hałasem udaje jej się wyłapać kilka wyraźnych głosów.

— Nieźle, Dracze! — słyszy ryk Goyle’a.

— Jak pięknie — woła Luna.

Pansy głośno sugeruje:

— Znajdźcie sobie pieprzony pokój.

A Teo i Ginny krzyczą zgodnie: 

— No nareszcie!

Hermiona czuje, jak Draco śmieje się przy jej ustach, tuż przed tym, jak skrada jej drugi, słodszy pocałunek. W końcu puszcza jej twarz, by mógł spleść swoje palce z jej własnymi i oprzeć swój podbródek na jej włosach.

Ponad jego ramieniem Hermiona widzi, że Ron ich obserwuje. Wrócił już do Pansy, trzymając kolejne dwie szklanki pełne czegoś, co wygląda jak rum. Jego usta są wykrzywione, gdy wpatruje się w plecy Dracona ze sztyletami w oczach. Ale kiedy spojrzenie Rona znajduje twarz Hermiony, jego grymas zmienia się w niechętny uśmiech. Unosi szklankę o centymetr wyżej. To toast, uświadamia sobie. I zarazem największa aprobata, jaką pewnie kiedykolwiek od niego otrzyma.

To mi wystarczy, jej uśmiech odpowiada Ronowi. Kiedy głowa Dracona opada, a jego usta znów znajdują jej własne, myśli: to też mi wystarczy.

To w zasadzie ostatnia wyartykułowana myśl, jaka pojawia się w jej umyśle, i Hermiona nawet nie zauważa, kiedy wskazówki zegara w końcu przesuwają się z 23:59 drugiego maja na 00:00 trzeciego maja.


2 komentarze:

  1. Miałam taki zaciesz czytając końcowego tego rozdziału. Cały aspekt pojednania każdego domu po tak traumatycznych przeżyciach jest tak szczęśliwy, że ahhh

    OdpowiedzUsuń