W następny wtorek wieczorem Hermiona przynosi Ronowi ciasto.
Plejades nie odwiedził jeszcze jej mieszkania i nie otrzymała też żadnych wezwań przez Fiuu. Ale Hermiona jest tylko trochę niespokojna. Wie, że Draco potrzebuje czasu i ona chce mu go dać. Po tym, co wydarzyło się w niedzielę wieczorem – po tym, co usłyszał – przynajmniej na tyle zasługiwał z jej strony.
Tak więc Hermiona spędza cały poniedziałkowy wieczór, próbując nie myśleć o Draco i przygotowując jedzenie, jakiego mógłby zapragnąć Ronald Weasley. Było to ciasto wypełnione amalgamatem samych pikantnych rzeczy, w tym głównie mielonej wołowiny, boczku wieprzowego, pepperoni, włoskiej kiełbasy i szynki. Danie zawierało wystarczającą ilość azotanów, by przytkać tętnice biegacza olimpijskiego, a Hermiona instynktownie wie, że Ronowi bardzo się to spodoba.
Wie też, że powinno być na odwrót: to Ron powinien podejść do jej drzwi, niosąc w dłoniach puszkę herbatników i własną skruchę. Ale on tego nie zrobi i to z wielu powodów, między którymi leżą również kompleksy. Hermionie wydaje się, że Ron walczył z kompleksami podczas każdej minuty każdego dnia, odkąd poznali się w wieku jedenastu lat. Chociaż może zmagał się z tym od swoich narodzin.
Wydawało się również, że Ron jest tak samo załamany jak ona i Draco. O wiele bardziej, niż kiedykolwiek jej przyznawał, kiedy jeszcze się spotykali. W rzeczywistości powściągliwość Rona w stosunku do wojny najwyraźniej skrywała w sobie bogactwo nowych emocjonalnych problemów, które Hermiona dopiero zaczynała rozumieć.
Pewne rzeczy jednak się u Rona nie zmieniły: nadal był lojalny i nietaktowny; kochający i krótkowzroczny; miły i głupi. On nie był mężczyzną, z którym Hermiona chciała być. Z pewnością mocno schrzanił wszystko tamtej nocy, ale mimo to Hermiona za bardzo kochała Rona, aby tamta niedziela była końcem ich przyjaźni. Więc, tak jak robiła to w przeszłości już wiele razy, podobnie i tym razem zamierzała sprawić, by on również doszedł w końcu do takiego samego wniosku, choćby szarpał się i miotał.
Kiedy we wtorek wieczorem Ron otwiera jej drzwi do swojego mieszkania, ma on pod oczami głębokie smugi żalu, niemal tak ciemne, co plamy po jeżynach na jego koszulce. I wtedy Hermiona już wie, że ta rozmowa będzie dla nich najtrudniejsza ze wszystkich. Trudniejsza nawet niż ta, którą odbyli w Forest of Dean. Jeszcze trudniejsza niż ta w maju.
— Miona — skrzeczy. Jego głos brzmi szorstko z poczucia winy i niedoboru snu. — Co ty…?
— Czy macie piekarnik? — pyta, przemykając obok niego i wchodząc do mieszkania.
Bardzo chciałaby, aby ich rozmowa pozostawała neutralna i lekka, dopóki oboje nie będą gotowi na przejście do tych trudnych rzeczy. Ale nie może powstrzymać się przed zamarciem w bezruchu przed wejściem do kuchni.
To miejsce jest, delikatnie mówiąc, katastrofą. Pootwierane szafki i naczynia piętrzące się tak wysoko, że nie widać nawet skrawka blatu. Większość tanich, plastikowych krzeseł stojących w mieszkaniu jest albo zepsuta, albo przekrzywiona. Pojemniki po jedzeniu na wynos i puste butelki po piwie wypełniają każdą dostępną powierzchnię, poza jednym rogiem kanapy, gdzie wysoki stos prania – brudny? czysty? a może i to, i to? – chyli się niczym pijany przybysz, który nadużył gościnności.
— Co się tu, u diabła, wydarzyło? — pyta Hermiona.
Ron podchodzi do niej i wzrusza ramionami.
— Zachowałem się naprawdę beznadziejnie wobec jednego z moich najlepszych przyjaciół, a potem próbowałem odreagować to w moim mieszkaniu.
— Zrobiłeś to wszystko w czterdzieści osiem godzin?
— Technicznie rzecz biorąc, odkąd wróciłem do domu z Paryża minęło dopiero około czterdziestu pięciu godzin.
Hermiona wzdryga się.
— Wyobrażam sobie, jak mógłbyś spędzić te ostatnie trzy. Wydaje mi się, że na suficie pozostało jeszcze kilka czystych miejsc. Chcesz się nimi zająć?
Ron kręci w zakłopotaniu głową i wsuwa ręce do kieszeni dresów. Nie pytając o pozwolenie, Hermiona unosi różdżkę i zaczyna porządkować bałagan – usuwa śmieci i butelki po piwie, lewituje pranie korytarzem w kierunku sypialni Rona. Po około dziesięciu minutach pracy różdżką udaje jej się stworzyć swobodne przejście do kuchni i trochę miejsca dla nich na sofie.
— Jesteś taka dobra w takich rzeczach — mówi cicho Ron stojący przy jej łokciu.
Hermiona musi się zmusić, żeby nie parsknąć. Draco rzadko zakłada, że sama rzuci wszystkie domowe czary. W przeciwieństwie do Rona, który nie zmienił tej postawy ani razu przez ostatnich dziewięć lat. Ale Draco nie… Draco nie….
Draco jeszcze do niej nie napisał.
Hermiona wzdycha z irytacją.
— Jesteś w pełni zdolny do sprzątania po samym sobie, Ron. — Aby to zademonstrować, podaje mu blaszkę z ciastem. — Masz. Zabierz to do kuchni, rzuć na to zaklęcie rozgrzewające i ukrój każdemu z nas po kawałku.
Ron bierze blaszkę, marszcząc brwi na ręcznik, który ją przykrywa.
— Jesteś pewna, że nie czułabyś się bardziej komfortowo, gdybyś to ty...?
— Nie — mówi z miłym uśmiechem. — Nie czułabym. Ale z chęcią posiedzę sobie wygodnie na twojej kanapie, podczas gdy ty będziesz podawać nam kolację, którą przygotowałam. Dobrze?
Ron kiwa głową i szybko rusza do kuchni. To jedna z pięknych rzeczy w jego osobie: kiedy zaczyna zagłębiać się w swojej metaforycznej dziurze, zwykle przestaje, gdy ktoś mu coś rozkaże.
Hermiona zdejmuje tenisówki i bluzę, po czym kładzie je na jednym z nielicznych, nienaruszonych, plastikowych krzeseł. Zanim Ron wraca z dwoma niedopasowanymi do siebie talerzami ciasta, Hermionie udaje się znaleźć na kanapie miejsce, które potrzebuje tylko odrobiny Chłoszczyść. Ron podaje jej talerz i plastikowy widelec, po czym zajmuje miejsce na sofie.
Nie czeka na nią, zanim wielkimi kęsami zaczyna zajadać się swoją własną porcją. Hermiona ledwo zaczyna, kiedy Ron kończy swój kawałek i wraca po więcej.
— Ile rodzajów mięsa jest w tym czymś? — pyta, wychodząc z kuchni i niosąc drugi kawałek, który przyćmiewa rozmiarem ten poprzedni.
— Pięć. Sześć, jeśli liczyć wywar z kurczaka, którego użyłam do gotowania warzyw na parze.
Ron bezceremonialnie opada na kanapę i wącha swój talerz.
— Są tu warzywa?
— Trochę. Ale postaraj się nie ujmować przez to samemu ciastu.
— Nie mam zamiaru — mówi z pełnymi ustami. — Jak się w ogóle nazywa to coś?
— Cóż, po kilku ostrożnych rozważaniach zdecydowałam się nazwać to Niespodzianką-Dla-Mojego-Przyjaciela-Dzbana-Rona-Potrzebującego-Szybkiego-Kopniaka-W-Tyłek.
Ron przełyka kęs i krzywi się.
— Czy naprawdę zamierzamy to dzisiaj robić?
— To zależy.
— Od czego?
— Od tego, czy chcesz żebyśmy nadal byli przyjaciółmi.
— Och — mówi.
— Tak. Och.
Następuje długa pauza, a potem Ron mówi:
— Tak. Chcę żebyśmy nadal byli przyjaciółmi.
— Ja też — wzdycha. — Ale wiesz, co musisz zrobić, żeby tak się stało, prawda?
Ron jęczy i odchyla głowę do tyłu.
— Wiem. Muszę przeprosić cię za urażenie… jego.
— Tak, wiesz. Powiedziałabym też, że musisz przeprosić Draco, ale…
— Ale wiesz, że nastąpi to dokładnie nigdy?
— Mniej więcej. — Hermiona ze współczuciem klepie go po ramieniu. — Wiem, że trudno ci to wszystko zaakceptować, Ron. I rozumiem. Oczywiście nie planuję zrobić nic, aby ci to ułatwić. Ale rozumiem.
Ron mruga, patrząc na nią.
— Czy ty naprawdę, przysięgając na Merlina, spotykasz się z tym palantem?
— Ron — warczy ostrzegawczo.
— Przepraszam. Naprawdę spotykasz się z Malfoyem?
— W pewnym sensie. Może. To znaczy, przez ostatnie kilka miesięcy często się widywaliśmy. Ale dopiero w niedzielę mieliśmy pierwszą oficjalną randkę.
Ron się uśmiecha.
— A ja ją zrujnowałem.
— Wiesz, Ronaldzie, gdybyśmy grali teraz w ciepło-zimno, byłbyś lodowaty.
— Czyli taki sam jak temperatura krwi Malfoya?
Hermiona wydaje z siebie kolejny ostrzegawczy pomruk.
— Dobrze, dobrze! — Ron unosi dłonie w geście poddania. — Po prostu ciężko mi to zrozumieć. Mogłabyś spróbować mi to wszystko jakoś streścić.
— To sensowna prośba, jak sądzę. Wy dwoje naprawdę jesteście swoimi diametralnymi przeciwieństwami.
— Dia- co?
Hermiona uśmiecha się wbrew sobie.
— Ty i Harry naprawdę nie czytacie, prawda? Diametralnie. Kompletne i całkowite przeciwieństwa. Innymi słowy, ty i Draco nie moglibyście bardziej się od siebie różnić, nawet gdybyście spróbowali.
— Więc co jest w nim takiego atrakcyjnego? Proszę, powiedz mi, że to nie jest tylko… pociąg fizyczny.
— Brzmisz jak Ginny, wiesz?
Ron zaczyna się krztusić, a Hermiona chichocze. Po części z prawdziwego rozbawienia, ale także z tak silnej ulgi, że jej dwudniowy ból głowy zaczyna w końcu słabnąć.
— Nie — mówi, gdy przestaje się śmiać. — Dla mnie to nie tylko pociąg fizyczny. W sensie, oczywiście, że pociąga mnie w ten sposób, nawet bardzo…
Ron udaje, że wymiotuje na dywan, a ona parska śmiechem.
— Szczerze mówiąc, Ron, twój paw mógłby wyświadczyć tej podłodze tylko przysługę. I nie, nie lubię Draco tylko z powodu jego wyglądu. Lubię jego umysł, jego poczucie humoru i jego serce…
— Tę pomarszczoną śliwkę w jego piersi? To coś, co bije tylko dla Czarnej Magii i Pansy Parkinson?
Hermiona znowu wzdycha.
— On nie jest jakimś złoczyńcą z bajki, Ron.
— Mógłby cię oszukać. Wiesz, tymi wszystkimi czarnymi garniturami i żelem do włosów.
— Te wszystkie złe rzeczy, które ciągle mu wypominasz? To przeszłość. No cóż… może z wyjątkiem garniturów.
— Czyli?
— Draco wie, że się mylił i przeprosił mnie za to. Więcej niż raz i na więcej niż jeden sposób.
— Och, pieprzenie.
— Zachowujesz się, jakby to nie było nic wielkiego, Ron, ale to właśnie jest coś wielkiego. Żeby ktoś taki jak on, wychowany w taki sposób, przyznał, że to wszystko było bzdurą? Przyznał, że schrzanił sprawę, a potem próbował się zmienić? Nie mówię, że jest to lepsze niż rzeczy, które robiłam ja czy ty, ale jest to co najmniej równie ważne. Dorastając, mieliśmy przyzwoitych rodziców, którzy we właściwy sposób postrzegali rzeczywistość. Malfoyowie przeszli na właściwą stronę dość późno, ale ja jestem pod wrażeniem, że w ogóle próbują.
— Co ty w ogóle mówisz? — pyta Ron pogardliwie. — Że rodzina Malfoyów jest teraz idealnym, małym obrazkiem dobroci i światła?
— Oczywiście, że nie. Narcyza jest przebiegła jak dawniej, Lucjusz cedzi przez zęby wszystko, co mówi, a Draco waha się między arogancją a nienawiścią do samego siebie. Ale oni próbują. Na Merlina, oni próbują. I trochę ich za to kocham. Kocham za to jego.
Ron zamiera tak sztywno, że przez chwilę przypomina jej tym Draco. Ale robi to tylko na moment. Tuż przed tym, jak jego brwi marszczą się w głębokim grymasie, wygląda, jakby miał nad oczami gniewną czerwoną szramę.
— Kochasz? Kochasz go?
— Tego nie powiedziałam. Ale chcę się z nim widywać. W takich sytuacjach miłość czasem sama się pojawia. Więc… to możliwe. Może. Pewnego dnia.
To nie do końca prawda i Hermiona o tym wie. Obecnie to słowo jest jej o wiele bliższe, niż potrafi przyznać. Ale Ron wciąż wydaje z siebie niski, rozpaczliwy pomruk i Hermiona wie, że osiągnął już swój limit.
— Wystarczy — mówi cicho. — Powiedziałam już wystarczająco dużo, żebyś zrozumiał, że mówię poważnie i że będziesz musiał przynajmniej tolerować tę… rzecz, którą dzielę z Draco. Jeśli ty i ja mamy pozostać przyjaciółmi. Rozumiesz?
Ron zastanawia się nad tym quasi-ultimatum wystarczająco długo, by jej serce przyspieszyło swój rytm. Ale w końcu chłopak odpowiada:
— Tak. Tak, Hermiono. Mogę z tym żyć. I przepraszam. Za tamten wieczór.
Hermiona już ma odetchnąć z ulgą, kiedy on nagle mruży oczy i wskazuje na nią palcem.
— Ale nie myśl ani przez chwilę, że będę z tym wszystkim „w porządku”, Miona. Tolerancyjny, to na pewno. W porządku? Nie. I pod żadnym pozorem – i mówię to całkowicie na poważnie – nie będziesz go przy mnie całować. Nigdy. Jasne?
Hermiona chce się zaśmiać. Chce go przytulić z całą swoją wdzięcznością, chociaż wie, że Ron daje jej absolutne minimum tego, co sama by mu dała, gdyby ich sytuacja się odwróciła. Zamiast tego udaje, że rozważa jego propozycję, a następnie chwyta jego palec wskazujący, by potrząsnąć nim na zgodę.
— Jasne.
Ron kiwa głową, niczym stwierdzając, że to koniec. Ale potem przygląda się jej twarzy, jakby odnalazł w niej zapisany sens swojego życia.
— Co? — pyta gorzko.
— Zastanawiam się tylko, czy byłaś taka ładna, kiedy się spotykaliśmy, czy…
— A nawet jeśli nie to co, Ron? — warczy, zdezorientowana i zraniona w sposób, którego nie rozumie. — Myślisz, że Draco rzucił na mnie jakiś urok upiększający czy coś takiego?
Ron marszczy brwi z bólem.
— Oczywiście, że nie. Zastanawiałem się tylko, czy ten baran jest tym, który wydobywa z ciebie ten… ten blask.
— Blask?
— Tak. W pewnym sensie. Nigdy nie widziałem cię ładniejszej niż w Paryżu, oczywiście z wyjątkiem dzisiejszej nocy. Dziś jesteś jeszcze ładniejsza. I zastanawiam się, czy on ma w tym jakiś udział.
Hermiona rozważa słowa Rona. Zastanawia się, co znaczy dla niej Draco, dlaczego mogą po prostu do siebie pasować i jak powinna to ugryźć, żeby Ron Weasley nie postradał zmysłów.
— Draco po prostu… rozumie, Ron. Rozumie, co próbuję osiągnąć podczas Tour De PTSD. Rozumie to, co sprawia, że jestem sfrustrowana lub szczęśliwa. Rozumie to, co mnie rozśmiesza. Draco po prostu mnie pojmuje.
Po tym wyznaniu Ron milknie. Nie krzyczy, nie protestuje ani nie kłóci się o to, że to nie Draco Malfoy może najlepiej zrozumieć Hermionę. W milczeniu przyjaciela słyszy ona swoją upragnioną propozycję pokoju. Obietnicę pozostania jej przyjacielem, bez względu na to, z kim będzie się widywała.
Po chwili oboje rozsiadają się wygodnie z powrotem na sofie: Hermiona, aby dokończyć pierwszy kawałek ciasta; Ron, żeby dokończyć swój drugi. Cieszą się wygodnym milczeniem i uwolnionym napięciem swoich ramion. Tak właśnie powinna czuć się z Ronem. Tak wyobrażała sobie ich przyjaźń po zerwaniu w maju ubiegłego roku.
Jasne, wojna zawsze będzie dla nich napiętym tematem, a Ron z pewnością nie zaprosi Dracona na pokerowy wieczór z Gryfonami. Ale tolerancja? Tolerancja jest czymś dobrym.
Wystarczy zapytać Dracona Malfoya.
Dziękuje za wpis i czekam na następny
OdpowiedzUsuń