Tak naprawdę nie chciała, żeby Ron był początkiem. Ale wkrótce zdaje sobie sprawę, że na to właśnie wyglądało. Dopiero po podarowaniu Neville'owi Longbottomowi i jego nowej dziewczynie Hannie Abbott bazyliowo-truskawkowego biszkoptu, wręczeniu Lunie i Ksenofiliusowi Lovegoodom tuzina rabarbarowych ciastek oraz kolejnym koszu babeczek pokrytych ganaszem, który wcisnęła w ramiona Deana i Seamusa, dotarła do niej pewna myśl: co ona wyprawiała. To stawało się już istnym schematem. Celowo odwiedzała wszystkich, którzy walczyli w tej przeklętej wojnie i przez to cierpieli. Każdego, kto kogoś stracił, został zraniony lub musiał skrzywdzić kogoś innego. Każdego, kto służył wielkiej sprawie, w którą wierzył – lub nie – i przeżył. To było prawdziwe Tour De PTSD. Z wypiekami. I ręcznie robioną, odtłuszczoną bitą śmietaną. I nie miała pojęcia, dlaczego to robiła, ale stawało się coraz bardziej oczywiste, że to nieuniknione.

Przyznaje więc przed samą sobą – dostrzega istnienie swojego Tour De PTSD – a potem odmawia dalszego zastanawiania się nad jego znaczeniem, tym, jak długo to potrwa i dlaczego gotowanie wydaje się tak kluczowe dla całej misji. Jej praca w Ministerstwie sprawia, że w ciągu tygodnia pozostaje dość zajęta, więc wszelkie wizyty cukiernicze ograniczają się jedynie do sobót. Każda sobota niesie z sobą jedno lub dwa wyjścia w odwiedziny i tyle samo nowych wypieków i słodyczy.

Po Deanie i Seamusie Hermiona odwiedza Andromedę Tonks. Dla starszej kobiety przyrządza pudding bananowy i drobny kąsek z bitą śmietaną, zwieńczony domowymi wafelkami waniliowymi, które Teddy Lupin wybiera jeden po drugim, by wcisnąć do swoich maleńkich ust.

Następnie udaje się do Kingsleya Shacklebolta i jego nowej żony, którzy pożerają całe ciasto miodowe z kwiatów pomarańczy, ozdobione kandyzowanymi płatkami róż w kształcie serca. Lavender Brown i Parvati Patil mieszkają razem, zatem Hermiona oferuje im lody z mango lassi, które idealnie komponują się z biszkopcikami z suszoną lawendą. Lavender szczególnie lubi lody, które, jak mówi, są tak bosko chłodne dla wciąż gojącego się ugryzienia wilkołaka na jej szyi. Tydzień później Padma dostaje mniejszą wersję tego samego deseru, a Hermiona usprawiedliwia swoje poczucie winy faktem, że bliźniaczki Patil zawsze wydawały się mieć ten sam gust zarówno do chłopców, jak i deserów.

Lee Jordan dostaje talerz rachatłukum, Ernie Macmillan tacę krówek, a Cho Chang bogaty sos angielski ​​ze świeżo zmacerowanymi jagodami. Hermiona oferuje też Dennisowi Creevey'owi (który wciąż jest blady i apatyczny, kiedy otwiera przed nią drzwi domu swoich rodziców) ciepłe, lepkie ciasto banoffee, które nawet ukryte w pojemniku pachnie tak intensywnie, że chłopiec aż chichocze. Katie Bell, Terry Boot, Michael Corner, Anthony Goldstein: wszyscy członkowie Gwardii Dumbledore’a otrzymują kolejny dekadencki smakołyk, stworzony we wczesnych godzinach porannych w kuchni Hermiony. Cormac McLaggen dostaje jednak stosunkowo mdłą pastę z bakalii, a Hermiona udaje, że „przypadkowo” unika jego podziękowania.

Madame Rosmerta dostaje oczywiście ciasto nasączone rumem. Hermiona daje Hagridowi największą tartę dyniową, jaką była w stanie zmieścić w swoim dość standardowym piekarniku, a on i tak pochłania ją w dwóch kęsach. Dyrektorka McGonagall zjada swoją eklerkę z kontrolowanym rodzajem zapału, a następnie mówi Hermionie, aby od teraz nazywała ją „Minerwą”. To sprawia, że ​​Hermiona płacze, co z kolei doprowadza do tego, że ​​Minerwa… cóż, soczyście pociąga nosem. Zanim Hermiona opuści tego dnia Hogwart, wręcza Irmie Pince bułeczki z pastą z pigwy. I w końcu zostawia notatkę i talerz herbatników z nutką Earl Greya w drzwiach pustej klasy Sybilli Trelawney, dziękując wszystkim bogom, o których kiedykolwiek czytała, że ​​profesor wróżbiarstwa nie przewidziała jej odwiedzin tego popołudnia.

Dopiero po odwiedzeniu całej listy dalszych przyjaciół, z których każdy swoją rolą przechodzi w „znajomość” w miarę wkraczania w dorosłość, Hermiona jest w stanie zabrać się za cięższe wizyty.

Najpierw udaje się w podróż świstoklikiem do uroczego mieszkania Billa i Fleur w Paryżu. Cała trójka spędza popołudnie na jedzeniu ciastek z kardamonem i przyglądaniu się mugolskim wydrukom z USG, które pokazują maleńką plamkę będącą pierwszym wnukiem Weasleyów. Odwiedzając Charliego w Rumunii, Hermiona zjada w biegu piankę w polewie czekoladowej, umykając przed smoczym ogonem i dysząc głośno, gdy chłopak wznosi toast i przypieka sobie smakołyk na świeżym ogniu wypływającym z paszczy Walijskiego Zielonego. Włosy na ramionach Charliego są przypalone, a stopiona czekolada spływa dosłownie wszędzie, ale on twierdzi, że tak przyrządzona pianka smakuje najlepiej, a Hermiona prawie mu wierzy. Jej wizyta u Percy'ego jest znacznie bardziej pobieżna: krótko wymieniają uprzejmości, po czym dziewczyna wręcza mu kruche ciasteczka z masą cytrynową. Żegnają się, obiecując, że wkrótce porozmawiają, choć oboje wiedzą, że ich rozmowa tak naprawdę oznacza przywitanie się od czasu do czasu na korytarzu Ministerstwa.

Jej wizyta w Norze jest prawdopodobnie najtrudniejsza. Hermiona spędza tam prawie dwanaście godzin, podczas których ona, Molly i Artur płaczą naprzemiennie nad swoimi porcjami puddingu o smaku solonego karmelu. Harry i Ginny siedzą z nimi przez dłuższą chwilę, podobnie jak Ron. Hermiona od miesięcy nie czuła się bardziej zrelaksowana.

Podróż do Czarodziejskich Dowcipów Weasleyów jest również trudna, jednak  w inny sposób. Na początku wydaje się jej, że George oszalał, nie potrafiąc się zatrzymać, ciągnąc Hermionę od gadżetu do gadżetu, pokazując swoje najnowsze wynalazki. Wreszcie, kiedy frontowe drzwi zostają zamknięte na noc, a ona transmutuje dwa pudełka gry w Eksplodującego Durnia w wygodne fotele, George zgadza się usiąść i zjeść pierwszy pikantny smakołyk, jaki kiedykolwiek przyrządziła. Kisz ma ponad siedem centymetrów wysokości, jest otoczony łuszczącą się, złotą skórką i wypełniony kozim serem, grzybami, suszonymi pomidorami i mnóstwem szynki. George aż jęczy po pierwszym kęsie. Zanim udaje mu się skończyć drugi kawałek, wybucha chichotem co najmniej osiem razy i raz pociąga nosem. W przeciwieństwie do rodziców nie płacze na sam koniec. Ale kiedy Hermiona wychodzi, ściska jej dłoń tak mocno, że aż trzaskają jej knykcie.

***

W weekend po wizycie u George’a Hermiona zostaje w domu i uparcie spędza swój czas poza kuchnią. Ale ten przestój jest niespokojny i, do cholery, dobrze wie dlaczego. To jeszcze nie koniec; nie całkiem. Ponieważ, na Merlina, jest Hermioną Granger i już dawno zobowiązała się do odwiedzania wszystkich podczas tego Tour De PTSD. Nawet tych mniej przyjemnych osób.

Siedząc w swoim najwygodniejszym fotelu z filiżanką ulubionej herbaty w dłoni, Hermiona zadaje sobie pytanie, dlaczego zostawiła sobie tę grupę ludzi na koniec. Dlaczego po prostu nie zaczęła od tych najtrudniejszych, dopiero potem przechodząc do milszych i bardziej przyjaznych. Upijając kontemplacyjny łyk herbaty, stwierdza, że jest to podobne zachowanie do tego, jak w czasach Hogwartu, gdy zawsze najpierw uczyła się swoich ulubionych przedmiotów: miała po prostu więcej zabawy przy tym, co ją zadowalało. Bez znaczenia czy są to Starożytne Runy czy sesje quasi-terapii nad nasiąkniętymi łzami biszkoptami.

Z drugiej strony mogła też poczekać, ponieważ następna grupa ludzi będzie wymagać od niej więcej zaangażowania, o ile w ogóle dobrowolnie otworzą przed nią swoje drzwi. W zasadzie są pariasami w tym nowym, wspaniałym, czarodziejskim świecie – pariasami, za skonfiskowanym majątkiem albo rodzicami skazanymi na więzienie; są osobami z szeregiem innych, okropnych doświadczeń, które wiązały się z byciem po przegranej stronie wojny. Nie trzeba było dodawać, że ci ludzie będą wyzwaniem. Być może potrzebowała tych poprzednich wizyt, aby skleić w całość własne serce, zanim spróbuje naprawić ich własne.

Albo… może po prostu czekała, ponieważ ci konkretni ludzie byli w przeszłości pełnymi uprzedzeń osłami, i celowo poświęciła aż tyle czasu, by doskonalić swoje umiejętności pieczenia, tak aby przypominały one ostre noże, które teraz dzierżyła. Metaforycznie krojąc swoich starych wrogów jak ciasto.

Ostatecznie nie miało znaczenia, dlaczego czekała. I tak musiała przebrnąć także przez tę część swojej podróży.

Z powodów głównie samozachowawczych Hermiona postanawia zacząć od kogoś względnie łatwego. Marietta Edgecombe otrzymuje od niej słoik kompotu jagodowego i wymamrotane pod nosem: Przepraszam za te blizny na twoim czole. I, trzeba przyznać, że daje jej tym prawdopodobnie o wiele więcej, niż to, na co Marietta rzeczywiście zasługuje, ponieważ dziewczyna nie brała nawet udziału w Ostatecznej Bitwie. Rita Skeeter znajduje na swoim biurku w biurze Proroka Codziennego anonimowy koszyk gotowanych gruszek z szafranem – gruszek, które mogą, choć nie muszą, zawierać również kapkę Veritaserum.

Następnie, z różdżką pieczołowicie ukrytą w zasięgu ręki, Hermiona mierzy się z Blaise’em Zabinim i Teodorem Nottem. Pierwszy otrzymuje crostatę z moreli, a drugi puszkę makaroników. Obaj mężczyźni są dla niej całkowicie uprzejmi, choć niezwykle zdezorientowani. Każdy z nich grzecznie kiwa głową i ze zmieszaniem dziękuje za smakołyki.

Ale najbardziej kłopotliwym wydarzeniem, które spotyka Hermionę podczas tej wizyty jest fakt, że Teodor Nott zaprasza ją do swojej prawie pustej rezydencji na herbatę. Oczywiście chłopak nie ma pojęcia, dlaczego Hermiona się tam znalazła – z puszką pistacjowych makaroników, oczywiście – ale jego nienaganne wychowanie godne przedstawiciela rodu czystej krwi wydaje się zdominować wszelki osąd. Więc oto siedzi sztywny przez pierwszą połowę ich gehenny, wyglądając na całkowicie zagubionego, dopóki Hermiona w końcu się nad nim nie zlituje i nie wyjaśni, dlaczego przyszła.

— PTSD? — pyta, najwyraźniej nie znając tego określenia.

Rozwija skrót, a gdy mówi, na twarzy chłopaka pojawia się zrozumienie. Potem, ku jej zaskoczeniu, Teodor Nott również zaczyna mówić.

Opowiada jej o wypadku swojej matki, gdy miał pięć lat, o swoim szalonym ojcu Śmierciożercy i odmowie przyjęcia przez siebie Mrocznego Znaku. Opowiada jej o swoim ulubionym jedzeniu w Hogwarcie – nawiasem mówiąc, puddingu pistacjowym – i meczach Quidditcha rozgrywanych nad ogrodami Dworu Malfoyów, kiedy był dzieckiem, i jak bardzo chciałby, żeby wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Hermiona mówi mu, że bardzo się z tym zgadza, ale powrót nie jest możliwy. I może jeszcze kiedyś wyjdzie im to na dobre.

— Może — mówi.

— Może — powtarza Hermiona.

Hermionę aż zatyka, gdy Teodor Nott faktycznie przytula ją na pożegnanie. A kiedy mówi jej, że chciałby kiedyś napić się razem z nią piwa, ona mu wierzy. Umawiają się na najbliższą środę po pracy i, na Merlina, on naprawdę przychodzi – razem z Blaise'em i Pansy Parkinson.

Tak jak podejrzewała Hermiona, Pansy jest cała w czarnym jedwabiu i szarych futrach, warcząc coś pod nosem. Częściej tak niż nie, po każdej wypowiedzi Hermiony następuje zdziczałe: Odwal się, Granger. Mimo wszystko Hermiona wyciąga dość duże (i tylko trochę ironiczne) pudełko chrupiących orzechów ziemnych w karmelu, które przyrządziła dla Pansy. Zanim kufle piwa zamienią się w szklanki pełne Ognistej Whisky, Pansy sama pochłania połowę pudełka słodkości. A kiedy Hermiona spotyka ją w następną niedzielę u Madame Malkin, Pansy udaje się lekko skinąć głową. To niewiele, ale Hermiona wie, że małe skinienie głowy prawdopodobnie wymagało ze strony Pansy więcej wysiłku niż wszystkie wysyczane: Odwal się, Granger. Więc to wcale nie jest takie nic.

Hermiona odczekuje dwa tygodnie przed kolejnym przystankiem na swoim Tour De PTSD, co wymaga mniejszej siły woli, niż początkowo sądziła.

Mieszkanie Gregory'ego Goyle'a znajduje się w dość obskurnej części Czarodziejskiego Londynu, nad odrapaną apteką i miejscem, w którym sprawdzane są magicznie wiadra niekończących się chipsów. Goyle odpowiada po szóstym dzwonku, rozchylając drzwi tylko na kilka centymetrów. Nawet przez tę małą szczelinę Hermiona widzi, że ma na sobie spodnie od dresu i poplamioną białą koszulkę – strój daleki od jego starannie wyprasowanych szat Slytherinu. Dziewczyna bardzo stara się nie uśmiechnąć.

— Czego chcesz? — pyta po dość niewygodnej chwili ciszy.

Trzyma przed sobą dużą paczkę, owiniętą czarną wstążką. 

— Przyniosłam ci torcik szwarcwaldzki.

Czarny jak twoje serce, dodaje w myślach.

Goyle krzywi się, co wygląda bardziej na uczucie niepewności niż nienawiści. 

— Czemu?

— No cóż, cały czas próbuję… widzisz. Pojednanie. Poprzez wypieki i słodycze. To… cóż, to coś co obecnie robię.

— Pojed… co?

Hermiona już ma się wytłumaczyć, gdy przerywa jej inny głos dobiegający z głębi mieszkania.

— Greg, kto to taki?

Zza sporych rozmiarów ramienia Goyle'a swoimi wielkimi, pełnymi podejrzeń oczami wygląda Millicenta Bulstrode.

— Czego ona chce? — Millicenta zwraca się do Goyle'a, nie odrywając tych zmrużonych oczu od Hermiony.

Goyle również nie odrywa wzroku od Hermiony, niezobowiązująco wzruszając ramionami. 

— Powiedziała, że ​​chce pojawia… podjada…

— Pojednania — oznajmia Hermiona, ponownie unosząc pakunek. — I może uzdrowienia. Pod postacią ciasta czekoladowego.

Millicenta wydaje z siebie niepochlebne, świńskie parsknięcie, ale wciąż sięga przez Goyle'a – jej współlokatora? chłopaka? – by wyjąć ciasto z rąk Hermiony.

— W takim razie uważaj nas za pojednanych — warczy, po czym odpycha Goyle'a z drogi i zamyka drzwi przed nosem Hermiony.

Po chwili Hermiona mówi do drewna: 

— Właściwie poszło o wiele lepiej, niż planowałam. — A potem, z cichym chichotem, teleportuje się z powrotem do swojego mieszkania na naprawdę potrzebną przerwę.

I przerwa ta trwa i trwa, rozciągając się na ponad dwa miesiące. Hermiona nie siedzi jednak w tym czasie bezczynnie, i to nie tylko dlatego, że są już święta Bożego Narodzenia. Oprócz pracy, zakupów i spędzania czasu ze swoimi – wreszcie – niepozbawionymi wspomnień rodzicami, Hermiona jest zajęta kolejnymi ćwiczeniami. Merlin wie, że na swoją następną i ostatnią wizytę będzie musiała się naprawdę przygotować.

W tym czasie wychodzi z Harrym i Ginny na kolację i to aż cztery razy, trzykrotnie widzi się w biurze z Ronem na herbacie, a z Teodorem Nottem dwukrotnie wybiera się na drinki po pracy. W jej głowie stał się on teraz „Teo”, a ona przedstawia go przystojnemu urzędnikowi Ministerstwa o imieniu Erik. Po pierwszej randce jego i Erika, Teo wysyła jej butelkę wody różanej i liścik:

„Może” miałaś rację.

Hermiona otrzymuje również kolejną, zupełnie nieoczekiwaną wiadomość od Millicenty Goyle z domu Bulstrode, w której ta dziękuje jej za ciasto. Poniżej zuchwałego pisma Millicenty znajduje się pojedyncze, niechlujnie nabazgrane zdanie:

To była najlepsza cholerna rzecz, jaką kiedykolwiek jadłem.

To wszystko są dobre rzeczy. Bardzo dobre rzeczy. Ale Hermiona nie może pozwolić, by odwróciły jej uwagę od zadania. Tak więc przez dziesięć tygodni Hermiona analizuje każdy podstępny przepis, jaki zdoła znaleźć, od panna cotty przez suflet po baklawę. Próbuje francuskich przysmaków i indonezyjskich deserów oraz rzeczy, których nazw nie potrafi nawet wymówić.

Kiedy czuje się w pełni przygotowana, jest pewna, że ​​mogłaby pełnoprawnie ubiegać się o staż jako cukiernik w dowolnym lokalu w tym mieście. Ale rano w dniu jej ostatniej wizyty w ramach Tour De PTSD, nie napełnia pudełka porcją napoleonek, sękaczy lub deserem mont blanc z kasztanami. Zamiast tego pakuje coś znacznie prostszego. Coś, co jak podejrzewa, zostanie z powrotem rzucone jej w twarz, być może nawet dosłownie.

Na wszelki wypadek postanawia zarzucić wodoodporny trencz na swój fioletoworóżowy sweter, wełnianą spódnicę i grube rajstopy. Jest końcówka lutego, a ona karci się w myślach, gdy się ubiera. Ten płaszcz nie jest wystarczająco ciepły. A jednak wydaje się, że nie może się go pozbyć. Owija wokół szyi jasnofioletowy szalik, bierze trzy długie, uspokajające oddechy ponad pudełkiem z ciastami i aportuje się gdzieś, gdzie miała nadzieję, że nigdy więcej nie będzie musiała się udawać.


3 komentarze:

  1. Oj wzruszyłam się razem z większością bohaterów. Nie mogę się doczekać reszty rozdziałów ☺️

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż ślinka cieknie przy opisach tych pyszności 🤩

    OdpowiedzUsuń