W pierwszą rocznicę Bitwy o Hogwart Hermiona Granger postanawia zająć się pieczeniem. Nie na jakieś zaplanowane „wydarzenie” – bo Merlin wie, nikt przy zdrowych zmysłach nie urządzałby żadnego przyjęcia upamiętniającego tamten dzień. Nie robi tego też, by przygotować się do roli kury domowej, do czego Molly Weasley namawiała ją od lat.
Zamiast tego Hermiona zaczyna piec w ten sam sposób, w jaki zaczynała wszystko inne w swoim życiu: jakby było to powołanie. Coś bliskiego religii, co wymaga od niej determinacji, skupienia i dania z siebie wszystkiego.
A więc tak to się zaczyna, o czwartej rano drugiego maja, kiedy Ron Weasley z lekkim potknięciem wpada do kuchni jej maleńkiego mieszkania. Twarz Hermiony jest pokryta smugami fioletu, a jej loki, białe od mąki, puszą się bez kontroli od potu jej wysiłków. Jest tak pochłonięta swoim zadaniem, że nawet nie zauważa pojawienia się Rona.
— Miona? — skrzeczy, po kilku minutach obserwowania, jak dziewczyna biega między dwiema oddzielnymi miskami, mamrocząc coś, co brzmi niemal jak zaklęcie. — Co ty…?
Hermiona przerywa mu niecierpliwym machnięciem ręki, nawet nie podnosząc wzroku znad misek. Niestety, ten gest posyła na przód białej koszulki Rona maleńką kulkę tego, co jak chłopak dowiaduje się później, jest dżemem jeżynowym. Ron zerka w dół na fioletową smugę, marszczy brwi, a potem znów spogląda na Hermionę.
Próbuje ponownie.
— Co ty tak właściwie robisz, Hermiono?
Dziewczyna prycha cicho i idzie przyjrzeć się trzeciej misce pełnej ciasta. Wydaje się być w pełni przejęta swoim projektem, ale on zna ją na tyle dobrze – prawie tak samo jak własne rodzeństwo – by rozpoznać, że unika z nim kontaktu wzrokowego.
— A na co to wygląda? — pyta.
Ron przesuwa jedną ręką po twarzy. Pociera kark.
— Cóż, szczerze mówiąc… jakby ci odbiło. Tak to właśnie wygląda.
To przyciąga jej uwagę i w końcu patrzy na chłopaka. Mruży oczy i zaciska pięści przy biodrach – co jest wręcz parodią tej dziecięcej postawy, którą zawsze przyjmowała przeciwko niemu.
— Nie odbiło mi, Ronaldzie Weasleyu. — Jej głos przyjmuje znajomy, zarozumiały ton, którego chłopak nienawidzi, i chociaż Hermiona wzdryga się wewnętrznie, nigdy nie udaje jej się tego wyzbyć. Nie w stosunku do niego.
— Robię kruszonkę jeżynową — mówi, dążąc do bardziej wyważonego tonu, lekko zawodząc. — Oczywiście.
Mruga raz, dwa razy.
— Kruszonkę jeżynową?
— Tak.
— O czwartej rano?
Milknie na moment, po czym oznajmia:
— Tak. Jak widać.
Ron również milknie, ale nie na tyle długo, by mogło złagodzić to jego następną wypowiedź.
— Hej, czy to przez to, co postanowiliśmy zeszłej nocy? — pyta ją. — Bo jeśli nie chcesz, to nie musi trwać wiecznie, Miona. Mam na myśli naszą… przerwę. Po prostu… czuję, że potrzebujemy trochę czasu, rozumiesz? Przestrzeni. Zanim to wszystko stanie się zbyt przytłaczające i zacznę cię nienawidzić za to, że za dużo mówisz, a ty zaczniesz mnie nienawidzić za to, że nie mówię wystarczająco i utkniemy w tym i…
— Nie chodzi o ostatnią noc! — warczy, przerywając mu. Ale nagle wyraz jej twarzy mięknie. — Przepraszam, Ron. To było… nie chodzi o ostatnią noc, jasne? Naprawdę. Po prostu… chodzi o dzisiaj.
— Dzisiaj? — pyta beznamiętnie.
Posyła mu ostre spojrzenie, unosi brwi i zaciska usta. Jakby chciała podkreślić, że tak, o dzisiaj. Dzi. Siaj. Ale Ron nadal wydaje się tego nie rozumieć.
Starając się nie przewrócić oczami i nie westchnąć, Hermiona wskazuje palcem na datę w mugolskim kalendarzu przypiętym do kuchennej ściany. Ron mruga, wciąż zdezorientowany, aż dziewczyna zaczyna stukać paznokciem w cyfrę 2.
— Och. Dziś. — Przeciąga słowa, kiedy nagle zaczyna rozumieć. — Dziś-dziś.
— Dokładnie — mówi. Następnie z szykownym skinieniem głowy wraca do swoich misek. Ron czeka na dalsze wyjaśnienia, ale nic więcej nie nadchodzi. Hermiona znów wpada w wir zajęć, próbując naprawić błąd przy swoim pierwszym podejściu do kruszonki. Nie mając wiele do roboty i wiedząc, że sen będzie dla niego teraz niemożliwy, Ron wzdycha i siada przy malutkim, kuchennym stole.
Chłopak pozostaje tam do świtu, kiedy to Hermiona wyciąga z piekarnika blachę do pieczenia i podaje mu talerz pełen gorącego, jeżynowego bałaganu. Ciasto jest brzydkie, pozbawione jednolitej struktury i wodniste. Ale jest też zaskakująco smaczne. I Ron mówi jej to z dużo większym entuzjazmem niż mogłaby wskazywać na to dzisiejsza data i ich rozmowa z zeszłej nocy. Po skończeniu swojej porcji pomaga jej umyć talerze i schować resztki. Następnie, z ponuro zaciśniętymi ustami, zabiera kilka rzeczy, które zostawił w jej mieszkaniu – szczoteczkę do zębów i grzebień, zapasową piżamę i kilka magazynów o Quidditchu – i kieruje się do jej kominka.
Hermiona podąża za nim i bierze dla niego garść proszku Fiuu, bo on sam ma ręce pełne rzeczy. Stoją tam przez pełną niezręczności chwilę – on w kominku, a ona przed – aż w końcu dziewczyna pochyla się, by złożyć mały pocałunek na jego policzku.
— Do widzenia, Ron — mruczy mu do ucha. Zanim sytuacja stanie się jeszcze bardziej niewygodna, wrzuca proszek do kominka i wywołuje adres Nory. Bez słowa, Ron Weasley zostaje przeniesiony z jej mieszkania prosto do swojego domu rodzinnego. Gdzie bez wątpienia teraz oddycha mu się o wiele łatwiej.
Przez kolejne dziesięć minut Hermiona wpatruje się w pusty kominek. Wie, ile czasu mija, bo odlicza wstecz każdą sekundę, zaczynając od sześciuset. Następnie wbija dłonie w swoje suche oczy i wraca do kuchni.
Przez resztę dnia Hermiona miesza, sieka, ugniata i rozlewa. Ignoruje garść pukań do drzwi wejściowych i liczne listy, które lądują w koszu na przesyłki, który zainstalowała w swoim salonie pod otwartym oknem. Większość korespondencji prawdopodobnie dociera do niej ze względu na dzisiejszą datę. Choć niektóre mogą trafiać też przez to, że Ron już zdołał podzielić się ze światem swoimi wieściami.
Szczerze mówiąc? Nie ma siły, żeby się tym przejmować.
Drugi maja – obowiązkowe święto od teraz aż po czasy, gdy czarodzieje nie będą już pamiętać, jak przeliterować imię Voldemorta, a tym bardziej jak je wypowiedzieć. To także pierwszy wolny dzień Hermiony od pracy w Ministerstwie, odkąd zaczęła tam pracować w Boże Narodzenie zaraz po odroczonych o kilka miesięcy OWUTEMach. I na Merlina, zamierza wykorzystać ten dzień tak, jak uzna za stosowne.
Dopiero późnym wieczorem, kiedy na blacie obok niej stoją już trzy placki, pięć tuzinów herbatników, dwa ciasta i misa budyniu z melasy, pozwala sobie obejrzeć zegar nad kuchenką. Patrzy z oddechem zastygłym w piersi, jak wskazówki przesuwają się od 23:59 do 24:00, a drugi maja staje się trzecim maja. Następnie ostrożnie kładzie poplamioną ściereczkę do naczyń na krawędzi zlewu, siada na jednym z kuchennych krzeseł i zaczyna niekontrolowanie szlochać w dłonie.
***
Dwa miesiące i sześć dni po zerwaniu, Hermiona przybywa do mieszkania, które Ron dzieli z Deanem Thomasem i Seamusem Finneganem. Postanawia przywołać Rona w staromodny, mugolski sposób: przez frontowe drzwi. Chłopak odpowiada po drugim zapukaniu i przez chwilę jej serce się zaciska. Jego powieki są nadal spuchnięte od snu, włosy potargane, a na białej koszuli widnieje mała, fioletowa smuga, której nie zdołały usunąć żadne zaklęcia wybielające Molly Weasley. Plamy od soku z jeżyn są niesamowicie trudne do wywabienia, a przynajmniej właśnie tak słyszała Hermiona.
Dziewczyna uśmiecha się do niego nieśmiało i na powitanie podaje mu przykryty ręcznikiem kosz. Ron, jak zawsze wyczulony na słodkości, wącha koszyk i unosi róg ręcznika.
— Muffiny? — pyta, a jego twarz wciąż ukryta jest pod tkaniną.
— Tak, bananowo-orzechowe polane ganaszem czekoladowym.
Ron opuszcza ręcznik.
— Brzmi cholernie obrzydliwie.
— Prawdopodobnie będziesz musiał ich spróbować, żeby się dowiedzieć?
— Prawdopodobnie.
Chłopak wpuszcza ją do środka i oboje siadają na przeciwległych końcach sofy. Stawia przed nimi koszyk na prowizorycznym stoliku do kawy (z dwóch skrzynek po mleku, poważnie?) i wyciąga spod materiału muffinki, aby móc ich skosztować. Bez zbędnych formalności, Ron bierze ogromny kęs, nie proponując Hermionie nawet powieszenia płaszcza lub zrobienia filiżanki herbaty. Podczas gdy on żuje i analizuje, Hermiona zdejmuje wierzchnie odzienie i szalik, kładąc je na ramieniu sofy.
Ron kończy babeczkę w czterech szybkich kęsach, oblizuje palce do czysta i gapi się na Hermionę z czymś w rodzaju niedowierzania. Na co ona otwarcie się śmieje. Wyraz jego twarzy jest znajomy, widziany przez nią już tyle razy przy zaklęciach, eliksirach oraz w momentach z gatunku „proszę, niech to uratuje nam życie” podczas ich szkolnych lat. Ale od jakiegoś czasu nie widziała tego spojrzenia i ciężko jej uwierzyć, jak bardzo za nim tęskniła.
— Ten… „ganasz”, jak to nazwałaś? — pyta, wciąż z szeroko otwartymi oczami. — To strasznie dobre.
— Wiem.
— I ten sposób, w jaki czekolada uzupełnia się z orzechem i bananem? To nie powinno działać, ale działa. Naprawdę.
— Wiem.
Ron wydaje z siebie cichy pomruk zgody i sięga po kolejną babeczkę.
— Powinienem wiedzieć lepiej, by nie zakładać nic przeciwko Hermionie Granger.
Jej śmiech jest ciepły, bez śladu goryczy, która mogłaby w nim być, gdyby chłopak powiedział jej to trzy miesiące temu.
— Zostaw trochę tych babeczek dla swoich współlokatorów. Zarobiłam ich wystarczająco dla całego pułku, więc powinno ich wystarczyć dla ciebie i Harry'ego do… — Udaje, że sprawdza czas, patrząc na nadgarstek gdzie powinien być zegarek. — Co najmniej dzisiejszego popołudnia.
— Pieprzyć ich — mamrocze Ron między kęsami. — Harry jest dzisiaj z Ginny w Norze, gdzie rozpoczynają planowanie ślubu, a Dean i Seamus będą spać aż do zachodu słońca, jeśli im na to pozwolić.
Bierze kolejny kęs i kontynuuje swój wywód o jedzeniu.
— Mówię ci, pochłońmy te babeczki i spędźmy razem czas, aż znowu najdzie cię ochota, żeby coś upiec. Do czego szczerze cię zachęcam. Nawet teraz.
Z ust Hermiony wypływa trzecia fala radosnego śmiechu; taka ilość to obecnie ich rekord, biorąc pod uwagę ostatnie sześć miesięcy ich… związku? Przyjaźni? Chyba o wiele bardziej woli określenie „przyjaźń”, więc chowa stopy pod spódnicę, aby usadowić się wygodnie do starej, dobrej pogawędki.
Hermiona i Ron spędzają prawie całą sobotę na wytartej kanapie w mieszkaniu chłopców, rozmawiając i jedząc babeczki. Nie poruszają tematu ich relacji ani tego, co poszło nie tak lub co by było gdyby. Zamiast tego dyskutują o swojej pracy, czekoladowym ganaszu i prawie pewnym miejscu Ginny na podium w następnym Pucharze Świata w Quidditchu. A potem o herbacie i weselu oraz o tym, jak prawidłowo sprawdzać ciasto pod kątem wypieczenia.
Wreszcie po bardzo długim czasie zaczynają rozmawiać o wojnie. I ma to dla niej sens w niezwykle smutny sposób. Z Ronem zawsze tak było: zawsze istniała wyraźnie nakreślona granica między tym, o czym mogą dyskutować, a tym, czego nie powinni poruszać. Dla niego „Ron-i-Hermiona” i wojna nie powinny mieć miejsca w tej samej rozmowie. Pomimo horkruksów, złamanego serca i pierwszych pocałunków w samym środku piekła, Ron zawsze nalegał, aby wojna i oni pozostały wzajemnie wykluczającymi się tematami.
Więc rozmawiają o wojnie. I płaczą. I znów trochę rozmawiają. I coś, co do tej pory pomieszkiwało w jej sercu – twarde, ostre, przypominające o wojnie – lekko się rozluźnia. Tylko odrobinę.
Kiedy tego wieczoru zbiera się do wyjścia, oboje uśmiechają się i przytulają. I wie, bez konieczności potwierdzania z nim tego faktu, że tak będzie już zawsze.
❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuńZapowiada się super 🤩
OdpowiedzUsuń