Poniedziałek, 30 marca 1998
Dziewczyna krzyczy. Wije się na podłodze zaledwie dziesięć kroków ode mnie.
Czuję ciepłe płomienie kominka na swoich nogach buchające z kominka.
Ręka matki na moim nadgarstku jest zimna.
Ciotka wyciąga nóż i rzuca się do dziewczyny o kasztanowych lokach i oczach…
Dziewczyna błaga. Moja ciotka się śmieje.
Na podłodze w naszym salonie znajduje się ciało. Patrzy na mnie. I krzyczy.
Czyjaś ręka jest na moim ramieniu. Echo szeptu w moim uchu. Co powiedziałby Severus?
Coś płacze na podłodze z niebieskiego aksamitu, zakrwawiając dywany na dnie studni.
***
Niedziela, 27 lutego 2000
— Możesz zaprosić ją na śniadanie, kochanie.
Zatrzymuję się w drzwiach. Matka popija herbatę.
— Nie ma jej tutaj.
Matka podnosi wzrok i uśmiecha się.
— Już się wymknęła?
Odwracam się w stronę kominków i przeskakuję przez zielone płomienie prosto do Dziurawego. Tom macha do mnie. Udaję się na stronę mugolskiego Londynu.
Pada deszcz.
***
Poniedziałek, 28 lutego 2000
Matka pyta, czy coś jadłem, a ja kłamię.
Przechodzę przez kominek bezpośrednio do mojego gabinetu. Notatka od Flandersa już czeka na moim biurku. Wpatruję się w pergamin, czekając, aż coś się wydarzy. Odkładam to na bok.
Carrie przynosi mój kalendarz. Odwołuję spotkania zaplanowane w czasie lunchu.
— Tylko na ten tydzień? — pyta, drapiąc się piórem po skroni.
— Na zawsze.
Potem proszę, żeby wypełniła mój tydzień po brzegi. Wszystkie narady i małe spotkania, które do tej pory odkładałem na później. Każę jej to wszystko rozplanować i skontaktować się z klientami.
O 8:30, jeszcze przed spotkaniem kadry kierowniczej, Mockridge przynosi mi raport finansowy.
— Jesteśmy na minusie.
Kiwam głową, widząc wykresy.
— Chcę być transparentny w swoich działaniach, więc daję ci znać, że będę szukał pracy, dopóki nie staniemy na nogach. JEŚLI znów staniemy na nogach. Wierzę, że po ogłoszeniu tych informacji Wentworth zrobi to samo.
Patrzę na niego.
— Rozumiem. Proszę, informuj mnie na bieżąco, jak wygląda sytuacja.
Kiwa głową i wychodzi.
Spoglądam na wydatki i pustą przestrzeń, gdzie powinny być wypisane inwestycje.
Jeśli Mockridge odejdzie, zaoszczędzę na jego pensji. To jedyny plus.
O dziewiątej jest spotkanie Starszych Konsultantów. Przychodzę na nie wcześniej i przeglądam dokumenty.
Blaise skarży mi się na brak podwładnych pod postacią kobiet, błaga, żebym dał mu nowego stażystę. Najlepiej by była to kobieta.
Podnoszę wzrok, kiedy ona wchodzi do sali. Spoglądam w dół. Siada obok mnie, na miejscu, które dla niej wyznaczyłem, gdy była jeszcze moją cesarzową.
Zastanawiam się, czy mogę ją przenieść gdzieś dalej.
Zaczynam i zapraszam ją, by opowiedziała wszystkim o swoich postępach. Jej ręce drżą, a usta są suche. Odgarnia włosy przez ramię i nie widzę kompletnie nic w miejscu, w którym w nocy ssałem jej skórę…
Po chwili siada. Składa razem dłonie.
Po spotkaniu Blaise próbuje odwiedzić mnie w gabinecie, ale go zbywam.
Po obiedzie mam spotkanie z moją Starszą Konsultantką Do Spraw Relacji z Wizengamotem i moją Starszą Konsultantką Do Spraw Relacji Nie-Czarodziejskich, aby omówić zasady dotyczące kwestii wilkołaków. Ustalamy termin za tydzień od dzisiaj.
Jedyne, czego się dowiaduję, to to, że Cornelia Waterstone ma włoski na brodzie po lewej stronie szczęki.
Kiedy wychodzę z sali konferencyjnej, Blaise mnie zaczepia.
— Mam odpowiedź na wszystkie nasze problemy!
— Wspaniale. — Unoszę brew i omijam go.
— Mam inwestora. — Cofa się, prowadząc mnie do mojego gabinetu. — To ktoś, komu ufamy. Ktoś, kto szuka nowego startupu. — Wzrusza ramionami. — Właściwie jestem zaskoczony, że nie skontaktowałeś się z nim wcześniej.
— W porządku — mówię, czekając, aż rozwinie swoją myśl. Przetasowuję notatki ze spotkania i próbuję otworzyć drzwi. Blaise mnie powstrzymuje.
— Do diabła, Draco. Myślałem, że będziesz bardziej podekscytowany. — Uśmiecha się i chwyta mnie za ramiona. — Znalazłem naszego zbawiciela! Wrócimy na plus w mgnieniu oka!
Przewracam oczami i mówię:
— Jasne, Blaise… — I wchodzę do mojego biura.
Marcus Flint uśmiecha się do mnie z mojego własnego krzesła, z nogami na moim biurku za trzy tysiące galeonów.
Moje ciało przeszywa zimny dreszcz.
— Draco — grucha Marcus. — Słyszałem, że jesteś w trudnej sytuacji.
Blaise prześlizguje się obok mnie. Zaczyna coś w rodzaju prezentacji sprzedażowej, opisuje, jak w zeszłym tygodniu skontaktował się z Marcusem i chichocze, słysząc szyderczy komentarz Marcusa.
A ja przez cały czas stoję w drzwiach, wpatrując się w niego. Siedzi z nogami na moim biurku. Tam, gdzie kiedyś ją pieprzyłem.
Słyszę jej głos gdzieś w dali za mną. Mówi do Waterstone o jakiejś rudowłosej kobiecie w Wizengamocie. Zerkam przez ramię i widzę, jak wychodzi z sali konferencyjnej, kierując się do swojego gabinetu.
Jeśli go zobaczy…
Jeśli on choćby na nią spojrzy…
W podeszwie buta Marcusa utknął kamyk. On jest naszym ‘powrotem na plus’.
Pada deszcz.
Zimno mi.
— A więc — podsumowuje Blaise — pozwolę wam dopracować wszelkie szczegóły i porozmawiać… o sprawach inwestorów. — Blaise zaciera dłonie, prawdopodobnie planując, że wkrótce będzie mógł ponownie zatrudnić stażystkę, na którą miał oko. Siada na kanapie, całkiem z siebie zadowolony.
Marcus uśmiecha się do mnie.
I nagle żałuję, że nie wybiłem mu kilku zębów, kiedy dawałem mu w twarz.
— Mam niezłe dochody z mojej nowej kariery w eliksirach. Ostatnio dużo produkuję. Może słyszałeś. — Jego oczy błyszczą, jakbyśmy naśmiewali się z kogoś, tak jak kiedyś. Jakby wydarzenia tamtej nocy były naszym prywatnym żartem. — Szukam biznesu, w który mógłbym zainwestować moje nowe pieniądze. I słyszałem, że jesteś na minusie. — Cmoka językiem.
Jeszcze ani drgnąłem.
— Cóż — zaczynam — to miłe ze strony Blaise'a, że rozmawiał z tobą o prywatnych finansach firmy, ale w Malfoy Consulting mamy się dobrze. — Wsuwam ręce do kieszeni, żeby moje palce nie drżały. — Nie będziemy potrzebować twojej pomocy.
Marcus uśmiecha się do mnie. Słyszę, jak Blaise porusza się na kanapie.
— Draco, co ty…
— W porządku, Blaise — mruczy Marcus. — Draco ma do mnie lekki uraz. Kilka miesięcy temu próbowałem mu pomóc. — Chichocze. — Ale wydaje mi się, że nie podobały mu się skutki uboczne.
Marcus wstaje, zapina szaty i obchodzi moje biurko. Bierze kawałek pergaminu i wyciąga go w moją stronę.
— Spójrz na moją propozycję, zanim twoja nowa gryfońska moralność zaślepi cię zbyt mocno.
Przywołuję pergamin, zamiast podejść bliżej niego. Dla jego bezpieczeństwa, naprawdę.
Jego oferta jest warta tyle, co tygodniowa rata spadku, której nie dostanę. Moglibyśmy ponownie zatrudnić personel, którego godziny zostały skrócone, i kontynuować normalną działalność biznesową.
— Dziękuję, że przyszedłeś, Flint — mówię, pozbywając się pergaminu zaklęciem. On wciąż opiera się o moje biurko.
— Śmiało, Draco! — Śmieje się. — Zostawmy przeszłość za sobą. Chodźmy się napić. — Kiwa głową w stronę Blaise'a. — Nasza trójka. — Uśmiecha się do mnie i podchodzi bliżej, prostując moje szaty, tak jak robił to niegdyś z moim krawatem w czasach Hogwartu. — Musisz się zrelaksować. — Jego język wystaje spomiędzy tych ukochanych zębów. — Zaproś Granger. Z tego, co mówią gazety, jesteście teraz znacznie bliżej, niż byliście wcześniej.
Powinien towarzyszyć mi ogień. Coś odzwierciedlającego ostatni raz, kiedy się do mnie uśmiechnął, mówiąc o niej. Coś jak przy rozmowie z czarownicą w księgarni albo nawet przy krzykach na nagą dziewczynę leżącą w moim łóżku.
Możesz to z siebie wyrzucić, cukiereczku. Nie wszystko trzeba trzymać w pudełkach.
Marcus głaszcze mnie po ramionach.
— W końcu musisz postawić na swoim, Draco. Tylko to się liczy, prawda?
Skup się, panie Malfoy. Jesteś zbyt wrażliwy w tym stanie. Zbyt łatwy do zmanipulowania.
Pomimo najlepszych starań Severusa, Queenie Kowalski przez krótką chwilę wygrywa.
— Musiałem nie wyrazić się zbyt jasno, kiedy ostatnim razem ze sobą rozmawialiśmy, Marcus. — Mój głos jest spokojny. Nawet nie mrugam. — Nie wolno ci stawiać choćby stopy na gruncie Malfoyów. Nie wolno ci w żaden sposób kontaktować się ze mną ani z panną Granger. A jeśli nigdy więcej nie zobaczę na oczy tych twoich niedorzecznych zębów, nie będę żałował.
Jego oko drży, kiedy strzepuję z siebie jego ręce.
— Blaise, proszę wyprowadź Marcusa przez kominek — mówię, nie odrywając wzroku od kwaśnego wyrazu twarzy Flinta.
Słyszę, jak Blaise wstaje i podchodzi do mnie.
— Draco — szepcze — nie wiem, co mnie ominęło, ale to dość dramatyczne…
— „Działalność” Marcusa obraca się wokół produkcji eliksiru używanego do odurzania kobiet w barach. Nie sądzę, abyśmy chcieli jego pieniędzy z Czarnego Rynku. Co do „dramaturgii”, chciałbym oszczędzić pannie Granger dyskomfortu związanego z oglądaniem człowieka, który ją odurzył, gdy będzie on wychodził z mojego biura. — Patrzę na Blaise'a. — Więc, jeśli łaska. Zabierz Marcusa, zanim rozerwę go na strzępy.
Podchodzę do okna, odwracam się plecami do pokoju i słucham szumu kominka sieci Fiuu, gdy Marcus opuszcza moje biuro.
— Co się stało? — Blaise stoi przy kominku.
— To już przeszłość.
— Nie — mówi Blaise. — Co ci się stało? — Patrzę na niego, a on przygląda mi się uważnie, jakbym był jakimś rzadkim okazem, o którym czytał tylko w książkach. — Co ona ci zrobiła?
Mrugam, powoli, a mój wzrok się poprawia, gdy unoszę powieki.
— Udowodniła, że masz rację. „Co za głupota. Zakochać się w szlamie”. — Blaise marszczy brwi. — „Zwłaszcza w niej” — powtarzam jego własne słowa niczym echo.
Kiedy odwracam się do okna, słyszę, jak Blaise się porusza. Słyszę, jak próbuje do mnie przemówić. Słyszę go u swojego boku. W końcu jednak znika.
To słowo smakuje jak lekarstwo, które brałem jako dziecko. Nigdy słodkie, ale leczące wszystkie wewnętrzne urazy.
Przypominam sobie o wiadomości od doktora Flandersa. Wpatruję się w kopertę przez pięć minut, zanim w końcu łamię pieczęć.
Niesamowity postęp. Potrzebuję cię do fazy drugiej.
Wyglądam przez okno. Okno, do którego przycisnąłem ją dwa tygodnie temu, tuż przed tym, jak musnąłem językiem jej…
Mrugam.
Jakiś mugol z parasolem.
Zepsuty samochód.
Ktoś zgubił kapelusz.
W ręku mam list z prośbą o obecność w sprawie, którą zamierzam rozwiązać.
Ruszam do Ministerstwa po świstoklik.
***
Wtorek, 29 lutego 2000
Monika otwiera drzwi. Mrugam, patrząc na nią, oczarowany jej oczami.
— Cześć, Drake. Wejdź. — Uśmiecha się do mnie ciepło i odsuwa się lekko na bok. — Herbaty? Może bułeczki? Wendell robi kiełbaski.
Zmiana w jej zachowaniu zatrzymuje mnie w pół kroku, zanim mówię:
— Eee, tak. Dziękuję.
W Wielkiej Brytanii jest pora obiadowa, ale nie jestem nawet pewien, czy jadłem dziś śniadanie. Albo wczoraj.
Monika bierze mój płaszcz, bełkocząc o pogodzie, i zatrzymuje mnie przed wejściem do salonu.
Patrzy na mnie oczami Granger i szepcze:
— Proszę, powiedz mi. Ona żyje, prawda? Hermiona?
Ściska dłonią moje ramię i nie ma pojęcia, że moja skóra pod jej napiętymi palcami jest delikatna i widnieje na niej wyblakły tatuaż.
Marszczę brwi.
— Tak, ona żyje. Skąd to pytanie?
Zmarszczki wokół jej oczu znikają, jakby właśnie zapadła w dobry sen. Bierze głęboki wdech.
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję. — Unosi moje knykcie do swoich ust. — Doktor Flanders nie pozwala nam przeskakiwać do przodu. Nie pozwala nam zadawać pytań, które wykraczają poza nasze obecne wspomnienia. I ja nie wiem… — Przełyka. — Pamiętam, jak odesłaliśmy jedenastolatkę do szkoły magii. Pamiętam, że czytałam książki, które zostawiła i znalazłam w nich czarną magię i wojny. A ja po prostu… – Znowu całuje mnie w rękę. — Dziękuję.
Dziękuję.
Jakbym był za nią odpowiedzialny. Jakbym ją uratował.
Odsuwam od niej rękę, kiwam głową i idę do kuchni, żeby przywitać się z Wendellem.
Po śniadaniu doktor Flanders pokazuje mi swój dziennik. Zachowali swoje wspomnienia na całe dwa dni, budząc się każdego ranka z takim samym zestawem informacji, co poprzedniego wieczoru.
— Chcą dowiedzieć się więcej. Zobaczyć ją jako nastolatkę — wyjaśnia. — Prawdopodobnie w pewnym momencie się cofną, ale ich obecny postęp jest wspaniały. Wprawdzie można było się tego spodziewać; jeśli ich córka jest najbystrzejszą czarownicą naszych czasów, oni sami również muszą być wyjątkowo biegli umysłowo.
Przeglądam jego notatki, czekając, aż powie mi, dlaczego tu jestem.
— A więc następna faza wymagałaby myślodsiewni. I powolnego procesu pozwalania im wchłonąć czyjeś wspomnienia o pannie Granger z czasów, kiedy była w szkole.
Kiwam głową, przesuwając palcami po fragmencie o Monice, która już pamięta swoje prawdziwe imię. Jean.
A potem jak błyskawica uświadamiam sobie, że Flanders chce moich wspomnień.
Patrzę na niego, a jego oczy błyszczą za okularami. Śmieję się. Prycham mu prosto w twarz.
Rzucam jego notatki na stół i podnoszę palce do oczu, pocierając cienką skórę.
— Ty chyba sobie, kurwa, żartujesz.
Wciąż się śmieję, kiedy chwytam płaszcz i trzaskam za sobą drzwiami.
***
Wtorek, 29 lutego 2000 - ponownie
Drzwi mojego gabinetu otwierają się i zamykają.
Podnoszę wzrok, a ona tam stoi, przestępując z nogi na nogę.
Jest ubrana na różowo.
— Jeśli nie jest to coś związanego z pracą, będę musiał poprosić cię o wyjście.
Moje oczy wracają do listy inwestorów, którą stworzyłem kilka miesięcy temu, zanim uznałem, że mógłbym sam sfinansować ten biznes.
Rzuca mi przed twarz zapieczętowany list i przez chwilę myślę, że to znów jest jej rezygnacja. Nie potrafię powiedzieć, która ulga jest bardziej dotkliwa: ta, że to jej rezygnacja, czy fakt, że jednak nie.
List zaadresowany do Hermiony Granger od nadawcy z Kalifornii.
— Napisałam do Noelle po tym, jak prosiłeś, żebym tego nie robiła — mówi. Spoglądam na nią gniewnie, znajdując oczy jej matki. — Właśnie mi odpowiedziała. Chciałam powiedzieć prawdę. I pozwolić ci zdecydować, czy mogę go otworzyć, czy nie.
Ona jest oszustką. Tak jak jej matka. Pewnych rzeczy się nie robi. Jeśli lekarz powie ci, abyś nie śpieszył się z powrotem do zdrowia, nie działasz za jego plecami. To czyste nieposłuszeństwo względem bezpośredniej prośby. Tak samo jak pisanie do tej kretynki ze Stanów.
Spalam list i patrzę, jak ogień tańczy w jej zaskoczonych oczach.
Wracam do swoich dokumentów i czuję, jak ona się cofa.
— Źle zrozumiała sytuację — wyjaśniam. — Nic w tym liście i tak nie byłoby oparte na faktach.
— Jaką sytuację?
— Z tamtej nocy. Z Marcusem Flintem — syczę. — Po tym, jak wyszłaś z O’Connorem, nie zająłem się tą sprawą zbyt dobrze, gdy wróciłem do środka.
Kiwa głową, jakby to rozumiała.
— A ty jej tego nie wyjaśniłeś? Nie powiedziałeś jej, co naprawdę się stało?
— W tamtej chwili nie była moim priorytetem. Coś, co jasno wyjaśniłem jej później. — Sposób, w jaki krzyczała na mnie, stojąc na śniegu… — I nie wiedziałem, ile z tego chciałaś, by trafiło do informacji publicznej. Powiedziała ojcu, że jestem zuchwały i niestabilny. Że nie jestem kimś, w kogo można inwestować.
Zabawne, że jego nazwisko jest przede mną na liście, wykreślone, kiedy ona wypytuje mnie o to wszystko. Zabawne, że ręce Marcusa przy kołnierzyku mojej koszuli wciąż palą moją skórę.
— To można było łatwo wyjaśnić, Draco. Z radością napisałbym do Noelle lub jej ojca.
— Krzywda została wyrządzona. Nie chciałem, żebyś była w to zaangażowana bardziej niż do tej pory.
Chyba jest gotowa do wyjścia. Chcę ją zatrzymać, nawet jeśli się przez to sparzę.
— Masz jakieś inne tajemnice albo zatrzymane dla siebie sekrety, którymi wbijesz mi nóż w plecy, Granger? — Odwraca się do mnie. — Jest wtorek. Zaczynam się zastanawiać, czy dziś wieczorem o dziewiątej na moje konto trafi kolejna jedna dziesiąta mojego spadku.
Unosi brew.
— Prawdopodobnie tak będzie.
Ona wychodzi.
Oszustka i kłamczucha. Powinienem był wiedzieć, że nie należy ufać nikomu o takich oczach.
Rewiduję finanse z ideą otrzymania nowej raty spadku dziś wieczorem.
Oszustka i kłamczucha. Utrzymująca nas na powierzchni.
Może zaraziła się ode mnie ślizgońskością.
***
Czwartek, 2 marca 2000
Rata spadku została przelana. Mockridge jest zdezorientowany, a ja mówię mu, że nie potrafię tego wyjaśnić.
Dzisiaj jest kampania reklamowa dla Ochrony Złotych Znikaczy. Rita trzyma mnie jako swojego zakładnika w recepcji, dopóki nie odpowiem jej na pytania dotyczące mojego życia miłosnego. Uśmiecham się do niej tak, jak Draco Malfoy uśmiecha się do Rity Skeeter. Mój głos mruczy do niej tak, jak zwykł mruczeć Draco Malfoy.
— Zawsze do wzięcia, Rito — mówię. — Nie wyobrażam sobie, bym mógł się ustatkować.
Gdy mrugam, widzę jej loki pod moimi powiekami.
Wychodzi z biura ubrana w fiolet, ściska dłoń Rity i natychmiast rusza do pracy. Zostawiam ją z tym, wlokąc się z powrotem do mojego gabinetu.
Siadam za biurkiem. I czekam.
Wracam do finansów. Jesteśmy wypłacalni. I ignoruję wyjaśnienie dlaczego.
Wpatruję się w obsydianowe odbicie mojej twarzy na blacie biurka.
Cegła z obsydianu. Nie pomyślałem o tym.
Wulkaniczna.
Kwaśna.
Schłodzona i twarda.
— Och, ojej. — Słyszę czyjś głos od strony moich drzwi. Stoi tam Luna Lovegood owijająca kosmyk swoich włosów wokół palca. Mrugam, żeby się upewnić, że naprawdę ją tam widzę. — Hm. — Przechyla głowę. — Znowu jesteś pomarańczowy.
Pomarańczowy. To brzmi dobrze.
— Jak rdza. Niezbyt to ładne. — Przysiada na poręczy fotela dla gości.
— Lovegood. — Posyłam jej mocny uśmiech. — Jesteś tu jako przedstawicielka z Żonglera?
Kiwa z roztargnieniem głową, rozglądając się po moim biurze. Wstaje, przesuwając palcami po moich ścianach, chłonąc wzrokiem wszystkie półki i meble. Zatrzymuje się na środku pokoju, wpatrując się w sufit.
— To jest jak wnętrze ciebie. — Pochyla głowę, żeby na mnie spojrzeć. — Sterylne. Zimne.
Przemykam spojrzeniem po moim gabinecie, po raz pierwszy to dostrzegając.
— Hermiona jest dziś na fioletowo — mruczy. — Ale jej aura jest raczej szara. Matowa. — Znowu kieruje na mnie swoje otwarte spojrzenie. — Niemal jak twoje oczy.
— Tak — mówię. — Nikt z nas nie jest dzisiaj swoją najlepszą wersją, Lovegood.
— Widzisz je już? Kolory? — Uśmiecha się do mnie.
Jej palce szarpią luźną nitkę swetra. Kołysze się, jakby słyszała w głowie muzykę.
— Nie. — Spoglądam na swoje biurko. — Nie sądzę, żeby jakoś specjalnie mnie lubiły.
Nuci coś pod nosem.
— Próbowałam do ciebie napisać. Nigdy nie odpowiedziałeś.
Przełykam.
— Nikomu nie odpowiadałem. Przepraszam.
— Hm. W porządku. — Wpatruje się we mnie i przechyla głowę. — Nie pasuje mi do ciebie ten kolor.
Uśmiecham się do niej.
— Zmienię go na coś innego.
Carrie nam przerywa. Są gotowi.
Kiedy wychodzę z gabinetu, dostrzegam Wiktora Kruma, przyciskającego usta do jej skóry. Jest tutaj też Rolf Scamander uśmiechający się do niej.
Gdzie jest Łasic. Wszyscy razem wyglądaliby tak pięknie.
Ściskam dłoń Kruma. A uśmiech, który mi posyła, jest jednocześnie wyzwaniem.
Bierz ją sobie, Wik.
Wchodzimy do sali konferencyjnej, czekam na dalsze instrukcje. Pansy pojawia się przy moim łokciu, trując mi do ucha o Włoszech. Z zadowoleniem przyjmuję ten biały szum.
Potter przygląda mi się z drugiego końca pokoju, więc celowo skupiam się na wszystkich innych rozmówcach.
Pozuję do zdjęć. Pansy próbuje sprawić, by Granger zapozowała ze mną. Bym musiał jej dotknąć, położyć rękę na jej boku.
Muszę robić coś nie tak, bo nikt nie jest zadowolony.
Lovegood kręci głową, jakby połączenie odcieni naszych aur raniło ją w oczy.
Wracam do swojego gabinetu. Dopóki mam zajęte ręce, nie czuję mrowienia w opuszkach palców.
Po kilku minutach drzwi otwierają się bez pukania. Oczekuję Pansy lub Blaise'a.
Do środka wkracza Ginny Weasley, po czym zamyka za sobą drzwi.
Podchodzi do mojego biurka, kładzie ręce na biodrach i mówi:
— To był mój pomysł.
Patrzę na nią. A ona brnie w to dalej.
— To ja ją do tego popchnęłam. Możesz winić mnie. Hermiona uważała, że to zły pomysł – nie chciała węszyć w ten sposób – ale praktycznie ją do tego zmusiłam. — Bierze oddech. — Jasne?
— Jasne.
— Genialne. Więc jej wybaczysz?
— Raczej nie.
Marszczy brwi. A potem opada na fotel.
— Na Merlina, ależ ty jesteś trudny — mruczy. — To już przeszłość, Malfoy. Wy dwoje macie przed sobą przyszłość, która tylko na was czeka. Po co rozwodzić się nad tymi wspomnieniami?
— Ponieważ nadal wpływają na teraźniejszość — odpowiadam. — Pomyśl sobie o najbardziej nieprzyjemnych wspomnieniach, jakie posiadasz, Weasley. O rzeczach, które trzymasz w zamknięciu. A teraz wyobraź sobie Pottera wdzierającego się w nie bez twojego pozwolenia.
Marszczy brwi.
— Harry tam był. W każdym z nich.
Krzywię się na nią i przerzucam papiery.
— Jak miło.
— Był tam, bo mu na mnie zależało. Był tam właśnie dla mnie. — Nachyla się do przodu. — Przyszedł po mnie. Chronił mnie. Stał naprzeciw bazyliszka dla mnie. — Przechyla głowę. — I ty zrobiłeś dla niej to samo — mówi, wstając i podchodząc do drzwi. — Potrzebujesz tylko nowego punktu widzenia, Draconie Malfoyu.
Uśmiecha się do mnie i znika.
Nowy punkt widzenia.
Mijają może trzy minuty, po czym Blaise wkracza do środka, zamykając za sobą drzwi.
— Myślę, że Dafne i ja znów możemy być razem.
— Och, do cholery, Blaise.
— Cóż, jeszcze nie wiem. Ale idziemy jutro wieczorem na kolację.
Unoszę na niego brwi.
— Co? — dąsa się. — O twoich dramatach możemy rozmawiać godzinami, ale w chwili, gdy ja mam jakieś wieści, nagle nie chcesz o tym słyszeć?
Marszczę brwi.
— Dobra. Tak. Śmiało. — Wskazuję mu, żeby kontynuował.
— Jutro wieczorem idziemy razem na kolację.
— Znakomicie.
— Tak.
— Czy to wszystko?
— Tak sądzę.
— Świetnie.
Obaj siedzimy. On wzdycha.
— W porządku. Dobrze. Jak tam twój dramat?
— W tej chwili nie mam żadnego dramatu — mówię, przekładając papiery. — Jestem teraz całkowicie wolny od dramatów.
— I jak to jest?
Kręcę głową.
— Marnie.
— Cóż — zaczyna Blaise, krzyżując nogi — mogę tylko powiedzieć, że tak będzie najlepiej. To zniknie i w końcu oddalicie się od siebie…
— O czym ty, kurwa, pieprzysz? — warczę. — Sam schodzisz się przecież ze swoją byłą.
— Dobrze — mówi. — Rób tak, jak mówię, nie tak, jak robię. — Przewracam oczami, a on drapie się po szczęce. — Draco, potrzebujesz możliwości rozwoju i to bez Granger. Przez całe życie byłeś nią tak zajęty... Czas być sobą, bez niej.
Dociera do mnie zwiewny, nowojorski akcent.
Ona cię za bardzo pochłonęła. Po wszystkim niewiele ci z tego zostanie…
Przełykam i patrzę na swoje paznokcie.
— A jeśli osoba, którą jestem, to ktoś, kto do niej należy?
Przez chwilę milczy, a ja nie jestem w stanie spojrzeć mu w oczy. I wtedy…
— W takim razie zostaje ci tylko skok z mostu, tak sądzę.
Opuszczam głowę na biurko.
— Blaise…
— Albo… Prawdopodobnie mógłbym sporządzić listę ludzi, którzy zapłaciliby za możliwość rzucenia na ciebie Avady.
— Blaise…
— Można by na tym jeszcze zarobić.
— Merlinie…
— Ktoś musi utrzymać biznes, kiedy już znikniesz z tej ziemi.
Mój kominek buczy. Płomienie budzą się do życia. A ogień formuje się w twarz, której nie rozpoznaję.
— Draco Lucjusz Malfoy. Pilna wiadomość z więzienia w Azkabanie.
Wpatruję się w usta, a płomienie migoczą na zielono.
— Kontynuuj. — Tracę głos.
— Po wcześniejszym incydencie więzień numer LM537 – Lucjusz Abraxas Malfoy – został przewieziony do Szpitala Magicznych Chorób i Obrażeń Świętego Munga w celu uleczenia rany kłutej lewego boku. Wszelkie dalsze pytania należy kierować do lekarza lub funkcjonariusza towarzyszącego osadzonemu. Dziękuję. Miłego dnia.
Ogień gaśnie.
Ktoś do mnie mówi.
Krzesło piszczy.
A potem wstaję, biorę od Blaise’a proszek Fiuu i wrzucam go w płomienie. Patrzę, jak te znów zmieniają kolor na zielony.
Zielony jak śmierć.
A potem Blaise mówi: „Święty Mungo”. I zostaję wepchnięty do środka.
***
Niedziela, 5 czerwca 1994
Szkocka pali mnie w gardle.
Nienawidzę tego.
Ale najwyraźniej jest bardzo droga.
Więc to rarytas.
— Wyborna — kaszlę.
Ojciec uśmiecha się do mnie.
— Zostaw butelkę — mówi po włosku kelnerowi. Oczy niskiego mężczyzny rozszerzają się, po czym szybko kłania się i odchodzi. — Czy jesteś gotowy na egzaminy? — Ojciec patrzy na mnie znad swojej szklanki.
— Tak. Pomimo braku instrukcji od Remusa Lupina. Prawie go tam nie ma.
Upijam kolejny łyk, zapominając o swojej pierwszej. I znowu kaszlę.
— Lubisz Obronę przed Czarną Magią?
— Tak sądzę. — Poklepuję usta serwetką. — Lubię uczyć się zaklęć i przeciwzaklęć. Ale nie miałem jeszcze odpowiedniego instruktora.
Ojciec nuci, stukając kciukiem w stół.
— Porozmawiam o tym z radą szkoły — mówi do siebie. — A eliksiry? Severus jest z ciebie bardzo zadowolony.
— Lubię eliksiry. Podoba mi się sposób, w jaki wszystko się ze sobą łączy.
— Gdybyś miał zdawać swoje SUMy już jutro, w jakich przedmiotach zdobyłbyś najwięcej punktów? — Znowu upija łyk whisky.
To jest test. Jeden z SUMów sam w sobie.
Oblizuję usta i mówię:
— Eliksiry. Zaklęcia. Transmutacja. Historia magii. Starożytne runy. Numerologia. Prawdopodobnie Zielarstwo…
— A co chciałbyś z tym wszystkim zrobić?
Wpatruję się w niego.
— Zrobić?
Popija alkohol, patrząc na mnie.
— Co chcesz osiągnąć? Jaki masz plan, Draco?
Mrugam na niego i wracam do rzeczywistości.
— Mógłbym chcieć zostać Mistrzem Eliksirów. Z pomocą Severusa prawdopodobnie mógłbym dostać się do brazylijskiego programu. A może mógłbym piąć się w górę struktur Wizengamotu. W mgnieniu oka stałbym się Naczelnym Magiem.
Posyłam mu swój zarozumiały uśmiech.
Kiwa głową, obserwując mnie.
— Ale czy naprawdę chcesz to robić?
Przełykam.
On popija.
— Tak?
Wzdycha z satysfakcją na smak swojej szkockiej.
— Nie skupiaj się na tym, co chciałbym usłyszeć. Co chciałbyś robić? — Unosi na mnie brew. — Co cię uszczęśliwia, Draco?
Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to Quidditch. I Potter spadający z klifu.
Ojciec kontynuuje:
— Jesteś wyjątkowo utalentowany. Z twoim nazwiskiem i umysłem możesz z łatwością zostać Ministrem Magii.
Jego oczy wędrują do drzwi, gdy do środka wchodzi para. Mrowi mnie skóra.
— Ale — mówi — jeśli chciałbyś grać w Quidditcha albo nauczać — jego oczy znów mnie odnajdują i czekam, aż zabrzmi młot — to też jest całkowicie akceptowalne.
Obserwuję, jak dziękuje kelnerowi za sprawdzenie, co u nas. Kręci kieliszkiem, mówiąc po włosku. Wskazuje na mnie, mówiąc coś, co zwraca uwagę kelnera, mówiącego nagle: „Ach!”.
Kiedy kelner odchodzi, wpatruję się w moją pełną szklankę whisky i mówię:
— Mówisz poważnie? Nie byłbyś rozczarowany, gdybym grał w Quidditcha? — Moje usta drgają i mówię: — Albo jeśli przejąłbym posadę Rubeusa Hagrida jako profesor Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami?
Unosi brew z suchym wyrazem twarzy.
— Choć mam nadzieję, że wolałbyś nauczać czegoś, co naprawdę wymaga intelektu… to nie. Nigdy mnie nie zawiedziesz, Draco.
Szkocka pali mnie w piersi, rozgrzewając kości, rozprowadzając ciepło po skórze.
— Chcę, żebyś był szczęśliwy, Draco. — Patrzy na mnie, bada mnie. Ja również na niego spoglądam. — Znajdź to, co cię uszczęśliwia. A ja to dla ciebie zdobędę.
Kilku kelnerów przynosi kawałek tiramisu ze świecą, śpiewając Sto Lat.
Mój ojciec się uśmiecha.
I życzę sobie, żebyśmy zostali tacy na zawsze.
***
Czwartek, 2 marca 2000 – później
Uzdrowicielka mnie rozpoznaje. Nie muszę tłumaczyć, dlaczego tu jestem.
Eskortuje mnie, prowadząc kilkoma korytarzami, aż na końcu jednego dostrzegam mamę.
Przechadza się powolnym krokiem. Ma na sobie długie, czarne szaty.
Już w stroju wdowy.
Widzi mnie, gdy się zbliżam, i przyciąga do siebie, szepcząc pocieszające słówka i głaszcząc moje włosy.
Patrzę przez jej ramię na strażnika stojącego przy drzwiach. Mężczyzna patrzy na mnie i szybko odwraca wzrok.
— Co się dzieje? — pytam.
Matka odsuwa się, żeby na mnie spojrzeć. I prawdopodobnie znów powtarza to, co przed chwilą do mnie szeptała.
Imperius.
Nóż w lewym boku.
Uszkodzenie ciała.
Trucizna.
Coś wpada mi do głowy i kieruję na nią swój wzrok.
— Klątwa Imperius?
Unosi na mnie brew.
— Tak. To właśnie mówi oficjalny raport.
Prycham, patrząc na drzwi za nią. Przewracam oczami i zaczynam kroczyć u jej boku
Płytki rozmywają się pod moimi butami.
Są przecież skarbce. Umowy. Nieruchomości.
Chyba że już się tym zajął. Chyba że jest w tym momencie tak niezdecydowany, że zaaranżowałby własne morderstwo zaraz po upewnieniu się, by nic nie zostało mi przekazane.
Nigdy nie zabezpieczyłem przecież Dworu. Albo posiadłości we Francji. Tylko spadek. Tylko gotówkę.
Możliwe, że związał je już z rodziną swojego stryjecznego wuja z Normandii.
Patrzę na matkę stojącą nieruchomo, podczas gdy ja dryfuję myślami. Czy to ma zranić ją? Czy to próba wyeksmitowania jej z Dworu, jeśli wciąż będzie zdecydowana się rozwieść?
Jeśli zmienił testament lub pracował ze swoimi prawnikami, by przedłożyć spadek ponad dobra materialne, to już przegraliśmy.
Staram się myśleć. Muszę dowiedzieć się, w jaki sposób zadziała to na jego korzyść. Jak jego własna śmierć ma być warta tego wszystkiego.
Czy to ostrzeżenie? Przeżyje, a potem rzuci nam w twarz papierami?
Draco poprosił o swoje galeony przed ślubem, więc wziąłem na siebie zmianę dokumentów spadkowych. Mam nadzieję, że rozumiesz, kochanie.
Drzwi się otwierają i podnoszę wzrok.
To nie jego drzwi.
To drzwi trzy pomieszczenia dalej.
Na końcu długiego korytarza jest okno i przez chwilę widzę mojego ojca, który stoi obok matki i krąży.
Mrugam, by oczyścić wzrok, rozpoznając samego siebie w odbiciu tuż obok mojej matki.
Skupiam się na kafelkach. To wszystko jest niczym czysta ściana. Sterylna. Wychodząca z ziemi niczym pochyła góra.
Kroki odbijają się echem od ścian korytarza. Wspina się po zboczu, wspina się na moją górę.
Jest na drugim końcu korytarza, idzie w naszym kierunku, patrzy na mnie.
Jasna cholera.
Zero spokoju.
Matka przytula ją, odpowiada na jej pytania.
— Zrobił to strażnik z Azkabanu? To niedorzeczne.
Śmieję się, kręcąc głową na jej naiwność.
Mama siada z nią. Rozmawia z nią. Kocha ją.
A potem mama patrzy na mnie. Wreszcie rozumiejąc, dlaczego nie jadłem, nie spałem. Nie żyłem.
Ale ani nasze rozstanie, ani niepewne zdrowie jej męża nie mogą powstrzymać jej od wtrącania się.
Zostawia nas w spokoju. A cisza jest gęsta. I skręca się we mnie w coś, co sięga po światło.
— Co ty tutaj robisz?
I oto ona. Złamana.
— Chciałam tu być jako wsparcie dla ciebie i twojej matki.
— Powinnaś przygotowywać się do rozprawy w przyszłym tygodniu — syczę.
— Jestem przygotowana.
Oczywiście, że jest.
— Ktoś musi kierować biurem…
— Blaise już się tym zajął.
Zawsze ma odpowiedź na wszystko.
— Rozumiem, jeśli nie chcesz mnie tutaj. Pójdę sobie, jeśli to ułatwi sprawę. — Ona na mnie patrzy. Mogę to poczuć. — Ale chciałam się upewnić, że z Narcyzą wszystko w porządku.
Chcę na nią warknąć. Powiedzieć jej, że to sprawa rodzinna.
Trzymam język za zębami, czekając, aż mama wróci i się nią zajmie.
— To był nóż? — pyta.
Kiwam głową, ponownie patrząc na kafelki.
— I strażnik z Azkabanu był pod klątwą Imperius?
— Tak mówią.
— Widziałeś go już?
— Nie, dopóki jego stan nie będzie stabilny — mówię, szurając butem.
Matka wraca, wpychając mi do ręki ciastko z dynią. Wkładam je do kieszeni, czekając, aż będę mógł je wyrzucić.
Wydaje mi się, że mijają całe godziny, gdy słucham ich rozmowy.
Jest dla mnie kimś najbliższym matki.
Obraz Jean Granger faluje mi przed oczami, czekając na mnie. Czekając, aż mój umysł się na nią otworzy, żeby mogła znaleźć drogę powrotną…
Przede mną są drzwi.
Obok niej stoi mężczyzna.
Dwie kobiety rozmawiają po mojej prawej stronie.
Czuję woń mikstur czyszczących.
Boli mnie szyja.
Jestem głodny.
Drzwi przede mną otwierają się. Ze środka wychodzi Uzdrowiciel.
Zbliżam się do niego. Moja matka wstaje.
Naprawił organy mojego ojca. Martwi się o nóż. Współpracują już z Łamaczami Klątw.
— Co to znaczy? — pytam.
Patrzy na mnie. Ma siwe włosy, brązowe oczy i cienką, starą skórę.
— Oczekujemy, że całkowicie wyzdrowieje.
Znowu rozmawia z moją matką o papierkowej robocie i słyszę tylko: „pani Malfoy”.
— Black. — Poprawiam go. Powinien to już wiedzieć. W dokumentach pojawi się nazwisko Black. Warto dać im o tym znać. Dokumenty prawne wymagają aktualnych podpisów.
Zabiera moją matkę, żeby mogła podpisać dokumenty. A na końcu korytarza są drzwi. Zamknięte.
Obok nich stoi strażnik. Trzyma mnie z daleka. Trzyma go w środku.
Czuję chłód w piersi. Mój oddech jest lodowaty.
Całkowicie wyzdrowieje.
Całkowicie wyzdrowieje. Nie potrzeba żadnych umów i testamentów. Idealny, mały plan, żeby wszystkich nas tu ściągnąć.
Myślę o 500-letniej butelce szkockiej i włoskich głosach śpiewających dla mnie. Zawsze mówiliśmy, że tam wrócimy. Może na twoje siedemnaste urodziny, powiedział.
Ale go tam nie było.
Może na Boże Narodzenie w przyszłym roku.
Ale znowu go nie było.
Nienawidziłem tej szkockiej.
Ale obiecał, że tam wrócimy.
Może kiedy wyjdzie. Może w dniu, w którym go wypuszczą, aportuję nas tam, żeby…
Oddech zastyga mi w gardle.
Strażnik rozmazuje się jak woda na szklance. A płytki są mokre i nie mogę oddychać. Głos wzywa mnie z powrotem…
Moje szaty są takie ciasne.
Moje buty są czarne.
Mam dziesięć palców.
Zasłaniam oczy dłońmi, wpychając wodę z powrotem do środka.
Czy byłby szczęśliwy, że nad nim płakałem? A może po prostu rozczarowany moją słabością.
Nigdy mnie nie zawiedziesz, Draco.
Nie.
Unoszę wzrok.
To jest gra. To wszystko to tylko gra. Włochy, Azkaban i Święty Mungo.
Tylko odłamki poruszają się w mojej piersi, stukają o ściany i przewracają się.
Czyjaś dłoń owija się wokół mojej. I już nie wiem, czyją jest królową. Do której strony planszy należy, jego czy mojej.
Przewróci nas wszystkich, jeśli nie będziemy ostrożni.
Chwytam ją, zbliżając jej skórę do mojej. Ten dotyk mnie boli. Żal wbija mi się w brzuch i przyciągam ją do siebie.
Z moich płuc wymyka się żałosny dźwięk, jakby coś wylewało się ze mnie, a moje wnętrzności falowały na kafelkach.
Coś wymyka mi się z gardła, a cegły spływają po moim języku wprost na podłogę.
Jej palce w moich włosach. Jej pierś przy moim boku. Jej głos w moich uszach i jej zapach przy mnie.
To mogło być takie proste. Przez lata mogliśmy być tylko my. Ale mężczyzna za drzwiami trzymał mnie z dala od niej, trzymał mnie z dala od tego, czego chciałem. Nie pozwalał mi być szczęśliwym.
Kłamstwo, jak zawsze. Nigdy nie chodzi o to, czego chcę. Nigdy nic nie dzieje się dla mojego szczęścia.
Mogłem się od niego uwolnić. Ten nóż mógłby pociachać go na kawałeczki, aż stałby się tylko wątłym wspomnieniem szkockiej, gazet i jego oczu wpatrujących się we mnie w lustrze.
Dlaczego on po prostu nie umrze?
To byłoby o wiele prostsze.
Ona mnie gdzieś ciągnie. Prowadzi mnie w kąt tylko dla nas dwojga. Ciemny i prywatny, gdzie mogą poczuć się z nią jak w domu.
Kolana uginają się pode mną, ale wiem, że mnie złapała.
Moje ramiona owijają się wokół jej ciała, bioder, które należą do mnie. Moja twarz wciska się w jej brzuch, który tyle razy już całowałem.
— Chciałem, żeby umarł — wyznaję w ciemność. W nią.
— Wiem.
Jej dłonie w moich włosach i na mojej szyi rozgrzeszają mnie. Wybaczają moje myśli.
Płaczę w jej brzuch, wdychając ją we mnie. Trzymam się jej, dopóki mnie nie odepchnie.
Jej palce przesuwają się po moich włosach, błądząc po mojej szyi i ramionach, uspokajając moje myśli i oddech. Trzyma mnie, trzyma blisko i czuję się tak bezpiecznie.
I odnoszę wrażenie, jakbym spadł na samo dno głębokiego dołu, ale ona jest na szczycie i czeka na mnie.
Zadufana w sobie Ginny Weasley świergoli do mnie: Był tam, bo mu na mnie zależało.
Przyszła po mnie. Chroniąc mnie.
Uratuj mnie, proszę, Granger.
Krzywizna jej bioder i wąskiej talii, tak znajoma pod moimi dłońmi. Rytm jej oddechu na moim czole. Moje usta wciskające się w jej brzuch, moje dłonie sunące się po jej plecach.
Ona jest tu dla mnie.
Staję na nogi, składając pocałunki na środku jej klatki piersiowej, sunąc w kierunku jej nagiej skóry. Ona wzdycha, a ja jeszcze mocniej oplatam ją ramionami, trzymając w miejscu. Moje usta znajdują znajomą ścieżkę do jej szyi, jej ucha.
Wszystko się rozpada.
Nic nie może równać się z bliskością i pragnieniem, żeby ona również mnie pragnęła.
— Tęskniłem za tobą — szepczę do niej, napierając na nią, przyszpilając ją do drzwi i przylegając do niej.
Wypowiada moje imię tym zdyszanym tonem, który rozpoznaję ze swoich snów, a moje dłonie suną, by dotknąć każdy jej cal.
Jej brzuch, mięśnie biegnące w górę szyi, aby utrzymać twarz. Napieram na jej usta, a ona mnie wpuszcza, przyjmuje i całuje w ciemności.
Muszę znów być w niej.
Bo wszystko jest takie proste, kiedy zostajemy tylko we dwoje, a ja jestem w niej.
Jej ręce przesuwają się na moje ramiona, a ja mam zamiar wsunąć kolano między jej uda. Odpycha mnie.
— Draco. Nie teraz.
Napotykam jej oczy. Ona mnie nie chce. Ona tego nie chce…
Przysuwa do siebie moją twarz, słodko przyciskając usta do moich. Oddaję pocałunek, a ona się odsuwa.
— Musisz tam wrócić — mówi.
I wszystko na mnie spada.
Ojciec.
Przeciąga palcami po moich policzkach, do skroni, odciągając na bok wszystkie moje ciemne myśli. Wyprowadza mnie z ciemnego pokoju znów do światła.
Oczy strażnika uciekają od nas.
Moja skóra jest napięta, mrowiąca.
— Muszę… Jeszcze nie mogę się z nim zobaczyć. — Przyciskam dłoń do oczu, zdrapując z nich emocje. — Sprawdzę co u matki i jakie to formalności, znajdę toaletę.
Mam tak wiele do zrobienia. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę z nim porozmawiać o tym, czego chce w zamian za posiadłość. Powinienem chyba pocieszyć mamę. Jeszcze tego nie zrobiłem.
— Będę tu.
Patrzę na nią.
Będzie tutaj. Dla mnie.
Jej dłoń nagle jest w mojej, pocieszając mnie. Ratując mnie.
Granger uśmiecha się do mnie. I nie mogę się doczekać, aż do niej wrócę.
Wychodzę, wciąż czując jej palce przy moich i znajduję lustro, a potem moją matkę. Kiedy ją dostrzegam, rozmawia pokornie ze Skeeter.
— Draco! — Podskakuje Skeeter. — Moje biedactwo! Jak się czułeś, kiedy się dowiedziałeś?
— Żadnych pytań do niego, Rito. — Głos matki jest niski i niebezpieczny, co sprowadza Ritę Skeeter do pionu. — Masz artykuł na temat Złotych Znikaczy do publikacji w niedzielę, więc sugeruję, abyś szybko napisała coś o dźgnięciu Lucjusza Malfoya i mogła z powrotem skoncentrować się na tym, na czym powinnaś.
Rita z trudem zaciska usta i odchodzi.
— Czy potrzebujesz mojej pomocy przy dokumentach? — pytam.
— Nie — mówi, chwytając mnie za łokieć. — Już skończyłam. — Prowadzi nas z powrotem w stronę korytarza. — Kiedy się obudzi, myślę, że powinieneś się z nim zobaczyć. Wiem, że nie chcesz, ale musisz.
Zaciskam zęby i czuję, jak jej dłoń naciska na mnie.
— Wiem. Muszę dowiedzieć się, czego on chce. Dlaczego to zrobił. — Czuję na sobie jej wzrok. — To musi być ostrzeżenie. Szansa, by pokazać nam, co czeka nas bez niego. Myślę, że znalazł sposób, by zabrać mi Dwór.
Idąc, wpatruję się w podłogę. Przez chwilę matka milczy, ale po chwili znów się odzywa.
— Co zaszło między tobą a Hermioną? — szepcze do mnie.
— My… zerwaliśmy. To długa, skomplikowana historia.
Przytula mnie do siebie.
— Nie musi tak być. W końcu jest tutaj, prawda?
Przytakuję. Czuję się lżejszy. Czuję się swobodniej.
Skręcamy za róg i biorę głęboki oddech, gotów zobaczyć ją siedzącą na tych krzesłach i czekającą na mnie. Usiądę obok i będę trzymać ją za rękę. I zaproszę ją na obiad. A później – dużo później – porozmawiamy o zaufaniu i tajemnicach.
Odeszła.
Zatrzymuję się.
Ona odeszła. Chociaż była tu dla mnie. Przyszła do mnie, a teraz jest…
Przy drzwiach stoi tylko strażnik. A za nimi jest mój ojciec.
Biegnę, a mama woła za mną. Strażnik wyciąga różdżkę i widzę jego szeroko otwarte oczy, gdy się zbliżam. Jest niezdecydowany, gdy rzucam się na drzwi, czując, jak drewno ugina się pod moim ciężarem.
Stoi w nogach. Otaczają ich zasłony w kolorze miętowej zieleni.
Przyszła tutaj dla mnie. Chyba że…
Przyszła tutaj dla niego.
Nie, to nie…
… będzie dla ciebie jęczeć po tym, jak krzyczała dla mnie?...
Ona nie…
W jej oczach są łzy. On ją skrzywdził.
— Odsuń się od niego.
Ona odskakuje, przylegając do ściany, gdy wchodzę do pokoju i patrzę na ojca podpartego w łóżku.
Blady. Bezsilny.
— Draco. Jak dobrze, że przyszedłeś — świergoli do mnie z uśmiechem.
Ale nadal niebezpieczny.
— Trzymaj się od niej z daleka — syczę. — Nie rozmawiaj z nią.
On przechyla głowę.
— Draco, sama do mnie przyszła.
Czuję, jak coś płonie w moich jelitach i zanim cokolwiek dotrze do mojego serca, ona to zatrzymuje.
— Przestań — krzyczy. — Przestań wykorzystywać mnie przeciwko niemu. Gra skończona.
I patrzę, jak mój ojciec marszczy brwi i odwraca wzrok. Jak dziecko odprawione do swojego pokoju.
Odwracam się ku niej, a ona patrzy na niego. Bez żadnej skruchy.
Hermiona Granger właśnie skierowała swoje najlepsze spojrzenie Prefekta na Lucjusza Malfoya, a on speszył się jak pierwszoroczniak.
Nie mógłbym chyba kochać jej bardziej.
— Hermiono, proszę, zostaw nas samych — błagam.
Ona błądzi wzrokiem między nami, jakby chciała zostać. Dla mnie.
By mnie uratować.
Moje palce zaciskają się na jej ramieniu.
— Proszę, idź. Zobaczymy się rano.
Patrzy na mnie miękko. I chciałbym móc pocałować ją na pożegnanie.
Może pewnego dnia.
Patrzę na ojca, czekając, aż usłyszę, jak drzwi się zamykają.
On wpatruje się we mnie.
— Ona jest niezwykła — mówi z małym uśmiechem. — Ale ty wiedziałeś o tym od samego początku.
— Tak — odpowiadam.
Dołącza do nas mama, wyłaniając się zza zasłony.
— Ach — mówi ojciec. — Moja była żona.
— Wolę określenie była kochanka — żartuje. — Ma lepszy wydźwięk.
Przewracam oczami i staję w kącie, czekając aż skończą.
— A tak apropo wydźwięków, porozmawiajmy o pierścionkach — mruczy, patrząc na jej nagie palce. — Wiem, że diament zaręczynowy Malfoyów został wysłany do Łamaczy Klątw, ale prosiłem wszystkich naszych zaufanych jubilerów, aby dali mi znać, gdyby pojawiła się u nich do wyceny twoja obrączka ślubna.
— Och, nie kłopocz się, kochanie. Miałam zamiar sprzedać ją mugolom.
Przecieram oczy.
— Jak wspaniałomyślnie z twojej strony, kochanie. Zawsze myślisz o tych, którzy mają mniej szczęścia.
— Tak, moje myśli towarzyszyły ci zbyt często…
— Miło to słyszeć.
— A więc, ojcze — przerywam. — Dobrze się czujesz? Jednak nie zostałeś otruty?
Zwraca na mnie swoje przymrużone oczy i bierze głęboki oddech.
— Tak. Dziękuję za troskę, Draco. Jestem pewien, że złapią osobę, która przeklęła biednego Thompsona.
— Nie jestem pewien, czy „biedny” to właściwe słowo opisujące Thompsona — mówię, a jego usta wykrzywiają się na mój spryt. — Więc, skoro dano ci chwilową wolność, co chciałbyś omówić?
— Omówić? — pyta niewinnie. — Po prostu cieszę się, że mogę was widzieć.
— Z pewnością. — Podchodzę bliżej do jego boku. — Cóż za błogosławieństwo, że zostałeś poważnie ranny.
— Twój syn myśli, że zamierzasz odebrać mu Dwór — przerywa matka. — Że masz jakiś plan na swoją śmierć, który uniemożliwiłby nam szczęśliwe życie bez ciebie.
Oczy ojca wędrują ku mnie. Przechyla głowę, analizując ten pomysł.
— Nie? Nie. — Kręci głową, mrużąc oczy, próbując mnie rozszyfrować. — Oczywiście, że nie, Draco. Rezydencja będzie twoja, kiedy poślubisz pannę Granger.
I te słowa są niczym uderzenie w brzuch. Biorę równy oddech.
— A kiedy to nastąpi, ojcze?
On marszczy brwi. W jego oczach jest coś, czego nie mogę zrozumieć. Coś, co pamiętam z młodości.
— Przypuszczam, że po tym, jak złożysz jej propozycję małżeństwa. O ile już tego nie zrobiłeś.
On chichocze. Wpatruję się w jego szare oczy, przypominając sobie, jak wybiegła z biblioteki ze łzami w oczach, uciekając ode mnie. Szepczę:
— A jeśli ona mnie nie zechce?
Ojciec wzdycha, unosząc brew.
— Oczywiście, że zechce. Zapewniłem to.
— Zapewniłeś to? — Czuję ścisk w gardle.
— Sam długo nie byłem tego taki pewien. Sądziłem, że mogła być tobą zauroczona, tak. — Jego oczy błyszczą, wpatrzone we mnie. — Ale dopiero gdy otrzymałem potwierdzenie od Madame Michele, że zaczęła uczęszczać na swoje lekcje, wiedziałem, że naprawdę jej na tobie zależy.
Zaciskam zęby. Czuję, że matka porusza się obok mnie. Podchodzi do okna, przyglądając się kwiatom na parapecie.
Staram się podążać za jego logiką. Próbuję dowiedzieć się, czego jeszcze mógłby chcieć.
— Źle ją oceniłeś. Ona kieruje się tym, co słuszne. Chodziła na te zajęcia, ponieważ moralnie zobowiązałeś ją wobec mnie…
— Nie bądź głupi, Draco. To nie w twoim stylu — mówi. Zaciskam szczękę. — Dobrze wiedziała, czym była ta mała lista, kiedy jej ją dałem.
— Oboje macie rację — mówi matka. Wygląda przez okno z ręką opartą na obojczyku. — Ona nie jest taka jak my. Nie wie, jak grać w te gry. Ale jest w tobie rozpaczliwie zakochana i nie ma pojęcia, co z tym zrobić.
Rozpaczliwie.
Mrugam, patrząc na tył jej głowy. Zwracam się z powrotem w stronę ojca, a on się do mnie uśmiecha. Spoglądam w dół.
— Czego od nas chcesz, ojcze. Co mam zrobić, żebyś zostawił ją w spokoju?
— Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy, Draco…
— Twoje słowa są dalekie od prawdy.
Marszczy brwi.
— Ja… podjąłem kroki, tak. Kroki, aby upewnić się, że jest dla ciebie odpowiednia. Aby upewnić się, że będzie właściwym wyborem. Chciałem mieć pewność, że ona czuje do ciebie to samo.
Warczę:
— To nie twój obowiązek…
— To właśnie jest mój obowiązek! — Jego głos rozbrzmiewa w całym pokoju. Czuję, jak uderza w moją pierś. — Jako lord Dworu Malfoy chyba lepiej wiem, że to mój obowiązek — syczy. Siedzi na szpitalnym łóżku, ale wydaje mi się, jakby siedział w swoim fotelu w salonie, odbywając ze mną rozprawę. — Myślisz, że cię nie znam? Że nie obserwowałem cię przez lata? — warczy na mnie. — Wiedziałem, że znikniesz razem z nią, kiedy tylko będziesz mieć do tego okazję. Wiedziałem, że oddasz tej dziewczynie wszystko, nawet bez chwili zastanowienia się nad swoim obowiązkiem wobec tej rodziny.
— Masz na myśli mój obowiązek poślubienia kobiety czystej krwi? — Pochylam się do przodu, chwytając dłońmi poręcze w nogach jego łóżka. — Mój obowiązek poślubienia dziewczyny, która wie, jak urządzać przyjęcia, dygać i móc rozpoznać Rembrandta, którego mamy w naszej sali balowej?
— Tak. — Jego oczy twardnieją, wpatrzone w moje. — Wszystkie te rzeczy są ważne. Twoja matka może to poświadczyć.
Kątem oka widzę, jak matka się porusza, ale nie mówi nic, żeby temu zaprzeczyć. Myślę o Pansy.
Jeśli chcesz jej w swoim świecie, Draco, jest parę rzeczy, których musi się nauczyć.
— Ale co najważniejsze — zaczyna ojciec spokojnym i równym głosem — wiedziałem, że gdyby ta dziewczyna obdarzyła cię choćby odrobiną uczucia, do końca życia podążałbyś za nią jak za psem. Zagubiłbyś się na zawsze. — Zaciska usta, a ja czuję na szyi swój ostry puls. — A więc tak. Wtrąciłem się. — Drapie się po szczęce i uśmiecha. — Mówiłem ci. Zdobędę dla ciebie wszystko, co cię uszczęśliwia.
Zamykam oczy, a fala zbliżającego się bólu głowy przeszywa mój mózg.
— Na przyszłość, chciałbym sam to 'zdobywać', ojcze.
— Więc co ty tu jeszcze robisz?
Otwieram oczy. Kręci na mnie głową. Posyła mi mały uśmiech. Matka patrzy na mnie przez ramię z podobnym wyrazem twarzy.
— Jeśli się nie mylę, za godzinę powinna być w studiu tańca. — Unosi na mnie brew. — Przydałby się jej partner.
Myślę o jej ramionach, które mnie obejmują, trzymając mnie. Sposób, w jaki jednym spojrzeniem zamknęła usta mojego ojca.
O tym, jak się tu dla mnie pojawiła. Jak zawsze się dla mnie pojawia.
Kiwam głową w stronę ojca, nasze najlepsze wrażenie pożegnania, i potykam się w drodze do drzwi, by ją znaleźć.
Przechodzę przez próg i staję twarzą w twarz ze strażnikiem, po czym odwracam się, by poczekać na mamę.
Kiedy nie podąża za mną, patrzę na zieloną zasłonę, obserwując jej cień unoszący się przy łóżku u jego boku, plecami do mnie.
Oczy ojca błądzą po jej twarzy, kiedy sięga do niej dłonią. Po chwili jednak cofa rękę.
— Nie rób tego ponownie — szepcze do niego, ledwo na tyle, żebym mógł to usłyszeć. Pochyla się do przodu i zakłada mu włosy za ucho. — Albo sama cię dźgnę.
On uśmiecha się do niej, tuląc policzek do jej dłoni.
— Wiem, że tak — mówi.
Obserwuję przez chwilę, jak patrzą na siebie. Matka cofa rękę i unosi się obok niego. Opowiada mu o przeczytanej książce, a on obserwuje jej twarz, słucha i kiwa głową. Próbuje ponownie sięgnąć po jej rękę, a ona odsuwa się, zajmując krzesło u jego boku, gdy kontynuuje opowiadanie mu o książce.
On uśmiecha się we właściwych momentach i marszczy brwi w tych złych.
Jak pies. Szukający resztek.
Pozwalam drzwiom zamknąć się za mną i ruszam korytarzem, kierując się do studia tańca.
Wychodzi na to, że Lucjusz nie jest taki zły, jak go malują xD I aż cholera ciężko w to uwierzyć xD Ale jak przeczytałam ten fragment z urodzinami Draco, jak razem je świętowali z Lucjuszem, to miałam takie “Czyli on zrobił Draco ten burdel z miłości”. No nie ma to jak ojcowskie okazywanie uczuć wobec syna… Faktycznie ją dla niego zdobył, ale czy to naprawde było aż tak konieczne? Czy Draco sam by sobie nie poradził? Choć doceniam troskę, to mimo wszystko uważam, że wszystko to co zrobił Lucjusz nie było konieczne. Choć może jednak Draco dostrzegł, że Hermiona prawdziwie go kocha. No i Ginny ma rację, jak komuś na kimś zależy, to się jest. Po prostu się jest. Czasem to znaczy więcej, niż jakiekolwiek słowo. No i tak właśnie wygląda przyjaźń. Ginny przybiegła od razu do Draco i wyjaśniła mu, co się stało. Chciała pomóc. Ale zachowanie Draco… No nie będę ukrywać, że na początku miałam złamane serce. To jak zobaczył Kruma i pomyślał, żeby ten sobie wziął Hermione… No dobra, zawaliła, nie będziemy tego ukrywać i nikt nie będzie jej wybielał, no ale potem przyszła do niego i powiedziała choćby o tym liście napisanym do Noelle. No cholera, ona już tak działa, że musi wiedzieć o wszystkim. Ale tu się jednak powstrzymała, chciała znać jego opinię, bo jest dla niej ważny i chociaż ten raz poszła i powiedziała mu o wszystkim bo chciała szczerości, a ten się uniósł dumą. A podobno to obrażone kobiety są najgorsze xD Eh, nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Jeszcze jeden rozdział i pożegnamy kolejne wspaniałe opowiadanie. Ta perspektywa Draco jest po prostu napisana mistrzowsko! Jedno wiem na pewno. Wrócę tu :D
OdpowiedzUsuńO rany, chyba ze dwa razy plakalam na tym rozdziale i drugie tyle powstrzymywalam sie, zeby tego nie zrobic 🙈 To, jak Narcyza kibicuje Draco i Hermionie, i jak faktycznie kocha Hermione, to jest tak rozczulajace, ze az boli! Ugh, ta upartosc Draco... Dobrze, ze Ginny wkroczyla, chociaz troche mi smutno, ze mu nie przywalila, to by mu sie przydalo na orzezwienie! Bo niewiele brakowalo, a sam walnalby Flinta i troche tez zaluje, ze mu tych zebow nie wybil. Ciezko nawet winic Blaise'a za to, ze go sprowadzil, skoro o niczym nie wiedzial...! Ech, chlopy! No i na koniec wystepek Lucjusza... Od poczatku mialam nadzieje, ze nie bedzie az tak zlym i zepsutym gnojem, na jakiego wyglada, i cale szczescie! Chociaz to jego sposob traktowania Draco przez cale zycie wplynal na to, jak o maly wlos nic by miedzy Draco a Hermiona nie bylo. I coz, czyzby naprawde kochal Narcyze? 😊
OdpowiedzUsuńKocham ich rozstania z powodu tego w jaki sposób się schodzą. Uwielbiam to, że w tym opowiadaniu nic nie jest czarno-białe, wszyscy mają coś za uszami. Cudowny jest wątek z Luną i kolorami, a wyobrażenie sobie, że rodzice Hermiony oglądają wspomnienia Draco wywołały mój śmiech. Obejrzeliby niezły film 18+. ��
OdpowiedzUsuń