Niedziela, 20 lutego 2000
Kiedy wracam z Włoch do domu, mama siedzi z Ritą Skeeter w naszym salonie. Wchodzę tam w chwili, gdy Samonotujące Pióro spisuje daty niedawnych wizyt mojej matki w Azkabanie.
Rita siedzi na skraju krzesła, lekko się kołysze, ale zaciska usta w wyraźną linię, jakby otwarcie ich mogło zrujnować tę doniosłą okazję.
— Witaj, Draco — mówi mama, kiedy kończy. Rita szybko odwraca się do mnie z błyszczącymi oczami. — Mój syn i ja nie zamierzamy dodawać do tego jakiegokolwiek komentarza — kończy matka.
Rita zaciska szczękę i bierze głęboki oddech. Chwyta swoje magiczne pióro z powietrza i wstaje.
— Dziękuję, pani Malfoy.
— Black, jeśli łaska, Rito.
Oczy Rity rozszerzają się. Kobieta szybko kiwa głową, kierując się w stronę kominków. Słyszę trzask płomieni.
— Cóż, nie zajęło ci to długo — mówię.
Matka popija herbatę i wpatruje się w nowe zasłony.
— To nie powinno być dla niego zaskoczeniem. Ostrzegałam go, że to się stanie, jeśli będzie się wtrącał. — Przyciska knykcie do ust, a ja marszczę na nią brwi. — Widziałam ją dzisiaj. Niewiele się różni, ale zaszły w niej drobne zmiany, prawda?
Patrzy na mnie, a ja kiwam głową.
— Nie jest to zbytnio zauważalne, ale jednak. — Muska palcem brzeg filiżanki i mówi: — Przychodzi na kolację w tę sobotę. — Matka patrzy na mnie z uniesionymi brwiami. — Bądź dyskretny, Draco. Proszę, przynajmniej udawaj, że nie zostanie na noc.
Czuję, jak krew napływa mi do policzków. Zerkam przez jej ramię i kiwam głową, wymykając się z pokoju, zanim zapyta mnie o coś o wiele bardziej niestosownego. Jak chociażby to, czy przyda nam się porcja eliksiru płodności dolana do jej kieliszka z winem.
W poniedziałek gazeta ogłasza rozwód, publikując informację na pierwszej stronie. Skeeter wykonała kawał dobrej roboty, ujmując to w intrygujący, ale niejasny sposób.
Stoję przy recepcji obok Melody, trzymając w dłoni kubek pełen kawy, kiedy drzwi windy się otwierają, ja nie mogę się powstrzymać przed mrugnięciem do niej. Jej oczy rozjaśniają się, kiedy mnie tam widzi.
Przyjmuje ode mnie kawę z uroczym rumieńcem, a ja towarzyszę jej w drodze do jej gabinetu.
— Spotkanie Starszych Konsultantów jest o dziesiątej, a po południu oboje powinniśmy zobaczyć się w sprawie kampanii ochrony Złotych Znikaczy. Oczywiście po lunchu.
Spogląda na mnie, a ja błądzę po niej wzrokiem. Już sama wzmianka o naszych „lunchach” sprawia, że zastanawiam się, jak dzisiaj wyglądają jej majtki.
Nerwowo zerka mi przez ramię i mówi:
— Lunch. Tak. A co zamierzałeś dzisiaj zamówić?
Uśmiecham się. Ta kobieta…
— Mam kilka pomysłów — mówię. — Ale jestem otwarty na sugestie.
Kurwa, myślę o niej pochylonej nad biurkiem, kiedy wsuwam się w nią i patrzę w dół na jej tyłek. I zastanawiam się, ile jeszcze nieczystych drobiazgów ode mnie chce, a o których jeszcze mi nie powiedziała. Może zdołam je z niej wyciągnąć.
Rumieni się, a ja chcę odejść, zanim coś jej zrobię na środku biura.
— Eee, Draco? — woła za mną i zaprasza do swojego gabinetu. Stoimy tuż za drzwiami, kiedy mówi: — Ja, ee… widziałam dzisiejszą gazetę. Chciałam się tylko upewnić, że… wszystko w porządku.
— Jest wspaniale — mówię. Dziwne, jeśli to w ogóle miałoby na mnie wpływ.
Jąka się przez to, co naprawdę ma na myśli, a jej słowa w luźnym tłumaczeniu powinny brzmieć prawdopodobnie: „Mam nadzieję, że czujesz się dobrze”, a kiedy sugeruje, że rozwody mogą być trudne, mówię:
— Wręcz przeciwnie. To była prawdopodobnie jedna z najłatwiejszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjęła moja matka.
— Dobrze, doskonale — jąka się, kiedy składa kondolencje i gratulacje. Zastanawiam się, kiedy ona w końcu zrozumie, jak działa rodzina Malfoyów. Czy zajmie jej to lata? — Jestem jednak zszokowana zaciekłością Skeeter. To dość prywatna sprawa, nawet jeśli to świetna plotka. Szkoda mi twojej matki.
Wzruszam ramionami.
— Nie musisz jej współczuć. To ona zwróciła się do Skeeter. — I wyjaśniam jej, co tak naprawdę ma na myśli Skeeter, drukując: „Rodzina odmówiła udzielenia komentarza”. Obserwuję, jak jej umysł próbuje chłonąć tego rodzaju sztuczki. Widzę, że to nie jest dla niej łatwe.
Na porannym spotkaniu przedstawiam wszystkim Cornelię Waterstone. Czuję się dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy zaprosiłem ją na druga rozmowę. Waterstone jest kimś, z kim Wizengamot nie będzie chciał się kłócić.
Na spotkaniu muszę też ogłosić aktualny stan finansów. Granger spuszcza głowę, a Mockridge wbija we mnie wzrok.
— Myślałem, że wspomniałeś, że te cotygodniowe raty są w pełni zabezpieczone — mówi Mockridge. — Miały być nam obiecane bez dodatkowych warunków.
Spoglądam na jego niezadowolony wyraz twarzy.
— Okazało się jednak, że są pewne warunki.
Czuję, że Granger porusza się na miejscu obok mnie.
Nienawidzę ogłaszać tej wiadomości pierwszego dnia Waterstone w mojej firmie. Nienawidzę skracania godzin pracy naszych stażystów. Nienawidzę tego, że dziś rano poprosiłem mamę o pożyczkę, żebym mógł obciąć własną pensję o siedemdziesiąt pięć procent.
Ale bardziej niż to wszystko, boli mnie to, że ramiona Granger opadły, jakby w jakiś tylko sobie znany sposób zawiodła firmę. Jakby to ona była problemem.
Zostaje w sali po spotkaniu, tworząc kleksy na swoim pergaminie.
— Granger — wyrzucam z siebie.
— To niesprawiedliwe. Nie dla tych, którzy stracą pracę — odgryza się.
— Nie zostali zwolnieni, Granger. Ich godziny pracy zostały zredukowane.
Ona wstaje z nagłą determinacją.
— Możemy przesunąć projekt dla Złotych Znikaczy. Będę szukała sposobów na cięcia budżetowe w sprawie prawa wilkołaków, abyśmy mogli rozdzielić te fundusze…
— Tych środków nie możemy relokować — powstrzymuję ją. — Darowizny zostały przekazane z dokładnym zrozumieniem, na co zostaną wykorzystane te pieniądze.
— Więc mój dział jest jedynym, który nie przejdzie cięć budżetowych? — Jest wściekła i tak dziko gestykuluje. — I jak to ma być sprawiedliwe.
— Twój dział jest jedynym w pełni finansowanym ze zbiórek pieniędzy i darowizn, a nie ze spadku — wyjaśniam. Przysuwam się do niej, żeby… uspokoić ją lub wziąć ją za rękę. Ale stoimy przy otwartych drzwiach i każdy może nas zobaczyć. Więc po prostu biorę głęboki wdech.
Ona wściekle iskrzy i mówi:
— Ale wynagrodzenie dla członków mojego działu jest wypłacane ze spadku. Walter i ja. Możesz obciąć moją pensję. Nawet o połowę, naprawdę.
Jest zbyt bystra. Odwracam od niej wzrok, kręcąc głową.
— Nie, Granger. Nie będziemy obcinać twojej pensji.
— Nie, naprawdę. Pieniądze, które tu zarabiam, są aż nieprzyzwoite — szepcze, gdy zbieram swoje rzeczy. — Możesz obciąć moją pensję, a nawet ją odebrać. Nikt nie musi o tym wiedzieć. — I już zamierzam wyśmiać ten głupi pomysł, kiedy mówi: — Poza tym, skoro i tak Pansy pokrywa koszty mojej garderoby, a zajęcia przestaną wypalać mi dziurę w kieszeni, będę miała naprawdę niewiele wydatków.
I czuję, jakby wbito odłamek lodu głęboko w mój żołądek. Moje palce zamierają w bezruchu, kiedy wzdycham z niedowierzaniem.
— Koszty zajęć zostały narzucone na ciebie?
Patrzę, jak kręci głową.
— Nie pozwoliłabym mu tego pokryć. Odmówiłam przyjęcia jego pieniędzy.
To… to nie może być prawda. To absolutnie… niedopuszczalne, że w ogóle do tego doszło. I że Madame Michele na to pozwoliła? Wiedziała, skąd pochodzą pieniądze i nadal…
— Draco. — Pojawia się przede mną, lekko zamglona. — Draco, tylko na luty. Obetnij moją pensję. Jedyną osobą, która to zauważy, jest Dorothea i jestem pewna, że nie piśnie nawet słówka.
— Nie. Nie tak to rozwiążemy, Granger. — Ruszam do drzwi, zastanawiając się, jak inaczej przekształcić nasz budżet. — To ja wpakowałem nas wszystkich w to bagno, więc pozwól mi nas z niego wydostać.
Idę do swojego biura i nawet nie jestem zaskoczony, widząc Blaise'a siedzącego na kanapie.
Mam ochotę opowiedzieć mu, co działo się na tych poduszkach, ale znając go, pewnie po prostu wtuliłby się w nie bardziej.
Zamykam drzwi, a on pyta:
— Co się dzieje?
I widzę troskę na jego twarzy.
Opieram się o drzwi, zamykając swoje zmęczone oczy.
— Wysłał ją do Madame Michele. — Patrzę w sufit. — Od Nowego Roku raz w tygodniu uczęszczała na lekcje wystroju wnętrz u Claude'a DuBois, tańczyła z Truesdale, a także pobierała lekcje etykiety u tej okropnej Bernard. — Wzdycham. — Co tydzień rata spadku była mi przelewana równo po tym, jak kończyła kolejne zajęcia.
Czekam, nie mogąc na niego spojrzeć. Czekam, aż powie, że sam już dawno to zauważył, tak samo jak Pansy. Czekam, aż wyrazi swój przenikliwy osąd i zapyta, czy moja duma jest warta tego finansowego przymusu.
— Więc — szepcze — on rzeczywiście pozwala jej cię poślubić. Wow.
Przechylam ku niemu głowę, czując, jak strzela mi w karku. Patrzy na ścianę nad moim ramieniem, zamyślony. Ja czekam.
— Dlaczego miałaby tego wszystkiego potrzebować, jeśli nie zamierza zostać Panią Dworu Malfoyów? — Jego oczy przesuwają się na mnie, gdy marszczy brwi.
Wpatruję się w niego. Podobne myśli nawiedzały mnie już w sobotę. Ale musiałem je odepchnąć.
— To… bez sensu — mówię. — Nie jest tym zainteresowana. Wyraziła się jasno.
— Czyżby? — Blaise unosi brwi. — W jaki sposób?
— W rozmowie z moją matką była dość jednoznaczna — wyjaśniam.
Blaise marszczy czoło.
— Więc dlaczego od ośmiu tygodni spotyka się z Madame Michele?
Przełykam ciężko i odwracam od niego wzrok.
— To… słuszny wybór, tak powiedziała. — I zanim zdąży coś dodać, mówię: — Przerwałem jej lekcje, więc raty spadku również zostają wstrzymane.
Patrzy na swoje ręce i kiwa głową.
— Napiszę kilka listów i zobaczymy, czy uda nam się przesunąć niektóre spotkania. Powiem moim pracownikom, że musimy się spiąć. — Przesuwa dłonią po twarzy. — Kurwa, nienawidzę tej części. Tych całych… dorosłych rzeczy.
Wygląda na absolutnie załamanego. I po prostu nie mogę dłużej tego w sobie trzymać.
— Pansy przespała się z Teo w zeszłym roku.
Jego ręka opada z twarzy i on patrzy na mnie z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami.
Mruga i mówi:
— Dziękuję. Bardzo. To najlepsza rzecz, jaką dziś usłyszałem. — Wstaje i szybko podchodzi do mojego kominka. — Natychmiast muszę sobie po niej pocisnąć.
***
O 11:58 Granger puka do drzwi mojego gabinetu i tak bardzo się cieszę, że nie zacząłem się rozbierać wcześniej, bo okazuje się, że to nie Granger.
Cornelia Waterstone chce porozmawiać o polityce dotyczącej wilkołaków. To prawie warte wyrazu twarzy Granger, która po chwili wchodzi do mojego gabinetu i nagle zdaje sobie sprawę, że musi wziąć notatki.
Waterstone opuszcza nas na piętnaście minut przed powrotem Carrie z lunchem, a ja już jestem twardy, gdy z zaciśniętymi ustami zamykam drzwi za tą kobietą.
Kładę Grangerna biurku i proszę, żeby się rozebrała, żebym mógł zacząć, wślizgnąć się w nią i podciągnąć spódnicę w górę jej ud. Kiedy jej palce w końcu rozpinają bluzkę, zatapiam się w jej piersiach. Trzyma moją głowę przy sobie, a ja napieram na nią, dopóki nie dojdzie. Kiedy wciąż mnie ściska, staję wyprostowany, trzymam jej biodra nieruchomo i pieprzę ją szybko, słuchając, jak biurko szura po dywanie z każdym ruchem moich bioder. Granger trzyma mnie za nadgarstki i próbuje złapać oddech, gdy dochodzę w jej wnętrzu.
Siedzimy na kanapie, jedząc razem lunch. Któregoś dnia mam ochotę usiąść tu z nią nago. Niech Carrie dostarczy nam lunch, zanim zaczniemy się pieprzyć, a potem po prostu zamkniemy drzwi. I będę patrzył jak je pomidory z obnażonymi piersiami. Może zrobię jej minetę, kiedy będzie jadła swoją sałatkę.
Rozmawiamy trochę o pracy i pomaga mi skoncentrować się na czymkolwiek innym poza przeruchaniem jej ponownie. A tak pięknie dziś dla mnie krzyczała.
Podsuwa mi pomysły na kampanię dla Złotych Znikaczy i szczerze mówiąc, nie do końca mnie to obchodzi, ale to dla nas świetna reklama.
— W środę widzę się z Wiktorem — mówi. Nie, naprawdę mnie to nie obchodzi. Kontynuuje: — Idziemy na lunch i przedstawię mu kampanię ochrony Złotych Znikaczy. Mam nadzieję, że kiedy już do nas dołączy, zdołamy namówić Skeeter i pana Lovegooda do przedstawienia tego projektu w prasie. — Chrupie sałatę i mówi: — Czy Tygodnik Szukającego publikuje u siebie takie artykuły? A może po prostu drukują tylko bzdury o Quidditchu?
Bzdury o Quidditchu. Jest niesamowita.
— Tak, publikują też zwykłe artykuły. — Uśmiecham się do niej, gdy mówi, chrupiąc i przyciskając serwetkę do ust. Zastanawiam się, czy jest szczęśliwa. Czy seks rozluźnia ją tak samo jak mnie. Czy samo bycie blisko mnie sprawia, że czuje się zadowolona, tak jak ja cieszę się jej towarzystwem.
Kończę kanapkę i mówię:
— To dobrze, że Krum chce się w to zaangażować.
— Tak, był tym bardzo zainteresowany na balu.
Pamiętam. Oczy na jej piersiach. Ręce na jej ciele.
— Mm-hmm. Jestem pewien, że tak — droczę się.
Ona się dąsa.
— Nie, nie w ten sposób.
— Jestem pewien, że właśnie w ten. — Mój głos trzeszczy i widzę, że nie do końca podobają jej się moje słowa. — Chyba nie sądzisz, że dobro znikaczy, aż tak go interesuje.
— Właśnie, że tak — warczy, a ja prawie się śmieję. — Jest bardzo zainteresowany Złotymi Znikaczami i udowodnię ci to, kiedy wrócę z lunchu z jego pełnym wsparciem.
Zaciska usta. Może złagodziła moje emocje, a może to ja zmieniłem zdanie. Może chcę nakarmić ją sałatką. Albo dekadenckim deserem, podnosząc łyżkę i patrząc, jak jej wargi się rozchylają, kiedy oblizuje ją do czysta. Jej rzęsy trzepoczą z rozkoszy.
— Jasne, Granger — mówię, spoglądając na papierowe opakowania po jedzeniu. — Spróbuj tym razem założyć płócienny worek, a zobaczymy, w czym leży jego prawdziwe zainteresowanie.
Wpatruje się we mnie i dochodzę do wniosku, że tak, chciałbym ją nakarmić. Albo coś z niej zlizać. Albo zanurzyć ją w czymś słodkim. Niech się w tym wykąpie. Może niedługo.
— Słyszałem, że w sobotę jesz kolację z moją matką.
Spogląda na mnie.
— Tak, to prawda. — Dźga widelcem swoją grzankę. — Będziesz tam?
Czując się lżej na myśl o możliwości spędzenia z nią całej nocy, chwytam za jedną z jej grzanek i wrzucam ją sobie do ust.
— Możliwe. — Mrugam do niej.
Marszczy brwi, dokopując się do ostatniej grzanki, szybko ją przeżuwając, zanim zdołam ją ukraść. Uśmiecham się, gdy zamyka pojemnik i sięga po worek na śmieci.
— Czy rozważyłabyś zostanie na noc? Po kolacji? — pytam i nie miało to być trudne pytanie, ale nagle grzanka wbija mi się w gardło.
— W Dworze? — Mruga, patrząc na mnie. — W twoim pokoju?
— Albo w pokoju Łzawki — żartuję. — Gdziekolwiek, gdzie poczujesz się najbardziej jak w domu.
— Czy… czy twoja matka nie będzie mieć z tym problemu? Czy to nie jest może… niewłaściwe?
Gdyby tylko wiedziała…
Wzruszam ramionami i mówię:
— Nie musi o tym wiedzieć.
Jej szeroko otwarte oczy wyglądają niemal na zaciekawione, wręcz podekscytowane, a teraz, kiedy skończyła jeść, jestem w pełni gotów, by znów ją kusić. Opieram się o nią.
— Będziemy mieć dla siebie całe skrzydło Dworu — szepczę. Ona drży, kiedy całuję ją w ucho. Naciskam na jej szczękę, muskam szyję, a potem składam delikatny pocałunek w kąciku jej ust, kiedy przymyka oczy. — A jeśli nas przyłapie, powiem jej, żeby rano przygotowała też śniadanie.
Znowu jestem na jej ustach, bo mogę. Bo mi pozwala.
Uśmiecha się i żartuje o spaniu w pokoju Łzawki, a ja uśmiecham się do niej, obiecując jej wygodę.
Powinienem przejść teraz do sedna, szybko, lekko.
— Poza tym w piątek wyjeżdżam z miasta. Prywatna podróż.
Odwracam się na kanapie i zastanawiam, kiedy straciłem zdolność umiejętnego kłamania.
— Znów jedziesz do Nowego Jorku?
Wstrzymuje oddech. I patrzę na nią, ale ona jest jedynie ciekawa.
— Nie.
Między nami pojawia się dziwne napięcie, ale ona brnie w to dalej.
— Co było w Nowym Jorku?
Zgrzytam zębami, przygotowując się do podjęcia tego trudnego tematu.
— Nowy Jork był pomyłką. — Słowa wiszą między nami w ciszy, kiedy próbuję zdecydować, co powinienem powiedzieć jej o Queenie Goldstein. Co powinienem powiedzieć jej o mnie. — Jest tam pewna kobieta. — Przygryzam wnętrze policzka i po wdechu mówię: — Jest Legilimenką.
Wpatruję się w swoje kolana, ale czuję na sobie jej wzrok, jej zainteresowanie. Zanim zdąży zapytać, kontynuuję:
— Potrzebowałem… myślałem, że potrzebuję jej pomocy.
Strzepuję okruszki z kolan, zastanawiając się, czy mogłaby po prostu… nie zadawać mi kolejnego pytania.
— Pomocy w czym?
Ale oczywiście musiała.
Ale przed czym uciekałem? Co powiedziała mi Queenie?
Voldemort już odszedł, cukiereczku. Więc przed kim ją chronisz?
— Jestem bardzo wprawionym Oklumenem — wyrzucam z siebie. — Pomiędzy ciotką Bellą a Severusem… miałem kilku niezwykłych nauczycieli. — Swędzi mnie skóra. Dywany są takie ciekawe. — Od lat wszystko segreguję. Oddzielam wspomnienia, myśli, emocje…
Ludzi. Bo każdy człowiek może żyć w osobnym pudełku, Granger.
— Severus mi pomagał. Drażnił to tu, to tam, dopóki wszystkiego nie posegregowałem. Dopóki znów nie pojawiły się sprężyste ściany…
Dopóki nie znalazłaś się gdzieś indziej. Dopóki nie byłaś bezpieczna.
— Ale bez niego… — Krztuszę się czymś w gardle. — Przed wyjazdem do Nowego Jorku wszystko zaczęło się destabilizować. Miesiącami. Nie mogłem utrzymać ścian na ich właściwych miejscach. Nie mogłem rozdzielić wspomnień. — Wciskam ręce w spodnie, myśląc o tym, jak przez te tygodnie atakowała całe moje ciało. — Blaise próbował pomóc, ale jest gówniany w Legilimencji.
Śmieję się i to mocno wymuszone.
— Myślałem, że potrzebuję kogoś, kto by mnie… przetestował. Poszperał tam, dopóki wszystko się nie przegrupuje. — Muszę umyć włosy. Czuję się brudny. — Więc skontaktowałem się z kimś z Nowego Jorku, kto podobno jest jednym z najwspanialszych Legilimenów naszych czasów. Zaproponowałem jej sowitą zapłatę za spotkanie ze mną i ustaliłem świstoklik jeszcze tamtej nocy.
Ona milczy. I zastanawiam się, co sądzi, że o mnie wie. Czy to wszystko układa się dla niej w jakąś całość.
— Czy to jest coś, czym zajmuje się tak normalnie? — pyta. — Czy to jej zawód?
— Nie, nie. Odmówiła moich pieniędzy. Nawet nie chciała się ze mną spotkać — przypominam sobie. — Musiałem ją błagać. Jest normalną czarownicą. Wdową.
— Czy to pomogło? — pyta cicho. — Czy dostałeś to, czego chciałeś?
W końcu odwracam się do niej.
— Nie. — Uśmiecham się lekko, przypominając sobie, jak wszystko płonęło we mnie, gdy usłyszałem, że ona rezygnuje. Kiedy wiedziałem, że to nie wystarczy. — W końcu znowu cię pocałowałem, prawda?
Jej mózg pracuje, ale w końcu uśmiecha się i mówi:
— Tak właściwie to ja cię pocałowałam.
Zgadza się, prawda? Złamała zaklęcie.
— Tak, zrobiłaś to i wszystko zepsułaś, prawda? — Przykładam dłonie do jej policzków, przesuwając kciukami po jej skórze. — Dzięki Merlinowi, że nie pozwoliła mi sobie zapłacić. Co by to było za marnotrawstwo.
Uśmiecha się i pozwala mi się pocałować. Nasze usta ledwo się muskają. Jakbyśmy byli w tym kompletnie nowi. Jakby po tej chwili szczerości wyszli z nas inni ludzie.
Jak by to było kochać się z nią w ten sposób. Otwarcie. Bez żadnych cegieł ani ścian.
Nachylam się nad nią, gotów się przekonać, ale ona delikatnie odpycha mnie do tyłu. Jej spojrzenie jest ostrożne, ale głębokie jak aksamit. Niebieski aksamit.
— Czy pojechałeś do Nowego Jorku, żeby o mnie zapomnieć? — pyta, gotowa na każdą odpowiedź.
Topię się w jej spojrzeniu, jakbym pływał w wyłożonej aksamitem szkatułce z biżuterią, widząc wszystkie moje pytania i uderzenia serca w jej oczach.
— Nie. Żeby wsadzić cię z powrotem do pudełka.
Mruga, patrząc na mnie, a ja pochylam się, by ponownie zetknąć ze sobą nasze dusze.
***
Piątek, 24 lutego 1995
— O co, do cholery, chodzi w tym zadaniu? — pyta Teo, wkładając rękawiczki. — Czy zobaczymy dzisiaj, jak Potter tonie?
Przebijam się przez uczniów piątego i szóstego roku, robiąc dla nas miejsce na trybunach. Pansy nagle znajduje się tuż przy mnie, chociaż nie pamiętam, żeby ze mną tu szła. Kiedy siadamy, splata ze sobą nasze palce.
— Wydaje mi się, że muszą po coś zanurkować — mówi. Opiera głowę na moim ramieniu. Wzdycham.
— Podsłuchałam rozmowę kilku Krukonów — mówi Dafne, siadając przed nami z Blaise'em. — Cho Chang poszła wczoraj wieczorem zobaczyć się z McGonagall i nie wróciła do swojego dormitorium. Myślę, że Diggory musi uratować ją z dna jeziora.
Uśmiecham się.
— Miejmy nadzieję, że oboje się utopią. Dwóch Szukających z głowy. Oo! A Potter jest trzeci!
Goyle chichocze ciężko.
Pansy mówi:
— Więc co? Wszystkie ich dziewczyny są tam na dole? To takie szowinistyczne.
W tym miesiącu Pansy nauczyła się nowego słowa. Używa go tak często, jak to tylko możliwe. Jej zdaniem najbardziej szowinistyczne są Walentynki.
Coś uderza mnie w tył głowy. Odwracam się, by tam spojrzeć, a Marcus uśmiecha się do mnie swoimi wykrzywionymi zębami. Odwzajemniam uśmiech.
— Ej — mówi, siadając. — Wszyscy słyszeliście? Syreny ukradły im „to, za czym tęskniliby najbardziej”.
Uśmiecham się i mówię:
— Myślisz, że są tam rodzice Pottera?
Moja grupka śmieje się.
— Nie, nie — mówi Marcus. — Do Pottera należy Ron Weasley.
Uśmiecham się do jeziora.
— Biedna Granger. Cóż to za ciężki sposób na dowiedzenie się, że jej chłopak jest gejem.
Teo śmieje się głośno i niezręcznie, klepiąc się po kolanie.
— Cóż, wszyscy mogą sobie utonąć — mówi Marcus. — Ona też tam jest. Pieprzona dziwka Wiktora Kruma.
Mrugam, patrząc na wodę, gdy Pansy dławi się i zaczyna swoją standardową gadkę o Krumie i Granger. Patrzę na brzeg jeziora, gdzie Krum rozciąga się, mając na sobie tylko kąpielówki. Gość czeka na początek rozgrywki. Omiatam wzrokiem trybuny i rzeczywiście, jej tam nie ma.
Wtedy Dafne zadaje pytanie, którego aż za bardzo się boję.
— Co się stanie, jeśli skończy się czas, a oni ich nie uratują?
— Cóż, ludzie już wcześniej ginęli w tym Turnieju, prawda? Może nie byli to tylko Mistrzowie — mówi Pansy, śmiejąc się radośnie.
Rozbrzmiewa gwizdek. I patrzę, jak Krum wbiega do wody, chlapiąc dookoła, zdesperowany, by się do niej dostać.
Obserwuję, jak Potter wpada do jeziora, nie spiesząc się, zanim zejdzie pod wodę.
Moja ręka jest mokra w dłoni Pansy.
Odrywam wzrok od jeziora i ponownie włączam się do rozmowy. Przez godzinę nie pozostaje nam do roboty nic innego, tylko czekanie. Ale pod koniec godziny nikt się nie wynurza. I zastanawiam się, czy Dumbledore naprawdę pozwoliłby, żeby coś się stało Złotemu Trio.
To naprawdę śmieszne, że wybrali ją dla Kruma. Byli na jednej randce. Nie mogłaby znaczyć dla niego wystarczająco dużo. Czy ten drań naprawdę nie posiada nikogo wartego ocalenia?
Drgam przy każdej fali na jeziorze, a kiedy Krum pojawia się na powierzchni z przemoczoną Gryfonką w ramionach, Pansy wysuwa rękę z mojej, trzepiąc palcami.
***
Środa, 23 lutego 2000
Cornelia Waterstone musi umrzeć.
Nie tknąłem Hermiony od poniedziałkowego popołudnia. Aż świerzbią mnie do tego palce.
Wczoraj ta suka znów wzięła udział w naszym spotkaniu podczas lunchu. Chyba ją zwolnię.
Kiedy znajdę jakiś powód, ona zniknie.
Moja warga prawie krwawi od przygryzania skóry, kiedy czekam na Granger przy windzie z jej kubkiem pełnym kawy. Drzwi się rozsuwają, a ona ziewa mi w twarz.
Uśmiecham się do niej.
— Ciężka noc?
— Tak.
Bierze ode mnie kawę, a kiedy idziemy do jej gabinetu, rozbrzmiewa przeze mnie niski pomruk, kiedy moja dłoń przylega do jej pleców.
Przedstawiam jej mój plan pozbycia się Waterstone: dzisiejsze spotkanie będzie odnośnie temat Programu Integracji Mugolaków, który nie wymaga jej specjalistycznego doradztwa.
Granger się waha.
— Dziś podczas lunchu widzę się z Wiktorem, pamiętasz?
— O tak. Wiktor. — Cudnie.
— Może jutro? — pyta.
Jutro przyjedzie doktor Flanders…
— Jutro to ja mam spotkanie w porze lunchu. A potem w piątek wyjeżdżam z miasta. — Groźnie patrzę na drzwi jej gabinetu. — Czy jesteś może wolna jutro wieczorem?
A jej zdziwione spojrzenie przypomina mi, że praktycznie nie widujemy się poza biurem i księgarnią. W ten weekend po raz pierwszy złamiemy tę zasadę.
Czy chciałaby iść ze mną na kolację? Czy to jest zbyt publiczne dla relacji, jaką mamy? Może mógłbym ją zabrać gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy. Do Nepalu. Albo na Antarktydę.
— Eee… chyba tak — mówi, po czym zmienia zdanie. — Mam na myśli, ee, nie. Niestety nie jestem. Ale za to dzisiaj mam czas.
Cholera.
— Dzisiaj nie mogę. — Wykrzywiam usta. — Coś wymyślę.
Chcę się nad nią pochylić, po prostu lekko musnąć jej skórę ustami. Ale zadowalam się muśnięciem palcem jej biodra w miejscu, w którym lubię tworzyć siniaki, kiedy ona nie przestaje się pode mną wić.
Ona oblizuje usta, kiedy odchodzę.
Kelsey, asystentka Mockridge'a, uśmiecha się do mnie, gdy przechodzę obok.
— Pilnuj swojego nosa, panno Perkins — mamroczę.
— Oczywiście, panie Malfoy — chichocze.
Po lunchu słyszę w biurze lekkie zamieszanie i wychylam głowę zza drzwi, by ujrzeć Wiktora Kruma otoczonego moim personelem. Wentworth i Walter wciągnęli go w dyskusję o Quidditchu, a Granger stoi z boku, przeglądając swoją pocztę. Podchodzę do niej.
— Jak tam twoja randka? — szepczę.
Uśmiecha się, ignorując mój lekki przytyk.
— Wspaniale. Dołączy do nas w przyszłym tygodniu na spotkaniach z mediami. I jest bardzo zainteresowany projektem, dziękuję za troskę. Nie musiałam mu pokazywać swoich cycków ani nic w tym stylu.
Och, ona jest przezabawna. Jest pieprzonym komikiem.
— Świetne wieści, Granger — syczę.
Pojawia się Krum i kaleczy jej imię, jak zawsze, a potem zwraca się do mnie:
— Cześć, Malfoy.
Jego twarz jest ściągnięta. Co jest cudowne. To znaczy, że wie, że stoję mu na drodze.
— Krum — mówię, ściskając mu dłoń. — Cieszymy się, że mamy twoje wsparcie.
— Tak — mamrocze Krum. — Dla Hermijąny wszystko.
Ujmuje jej dłoń i całuje w knykcie.
W ciągu ostatniej godziny Krum miał więcej kontaktu z jej skórą niż ja w ciągu ostatnich dwóch dni. I moje wnętrzności wrzą. Bułgar posyła mi uniesioną brew, gdy jego usta się od niej odsuwają.
Och, cudownie. Kolejne imię do dodania do mojej listy potencjalnych ofiar.
Granger odprowadza go na dół. Czekam, aż wróci, więc grzebię w swojej poczcie.
Winda otwiera się, a ona próbuje mnie ominąć.
— Nie lubię tego twojego Bułgara — mówię.
Patrzę na nią, a ona otwiera usta i mruży oczy.
— Ja musiałam znosić twoją Bułgarkę. I jakoś to przeżyłam — mówi. I ucieka do swojego gabinetu.
Kręcę głową i przez chwilę stukam palcami po blacie Melody, po czym zaczynam obchód po biurze.
Touché, kochanie.
***
Muszę przyznać, że dżinsy są naprawdę wygodne.
Wszedłem do jakiegoś mugolskiego sklepu w Londynie, uśmiechnąłem się do ekspedientki i kazałem jej ubrać mnie na wakacje.
Na szczęście sklep jest na wyższym poziomie, więc na mojej zapinanej na guziki koszuli nie ma żadnych palm. Każę jej usunąć metki i wracam do punktu teleportacji w moich nowych dżinsach. Kiedy zaklęcie odpychające mugoli otacza moje ciało, sięgam do torby po moje „rekwizyty”. O 20.29 chwytam swój świstoklik muszelkę i czekam.
Minutę później wiruję w przestrzeni z solą na języku i docieram do zaułka skąpanego w jasnym słońcu, z widokiem na zaskakującą, ale dziwnie piękną budowlę. Spoglądam w dół na moją mapę turystyczną i widzę opis lokalizacji: „Opera w Sydney”.
Uroczo. Muszę poszukać jakiejś broszurki.
Spędzam kilka godzin, spacerując w letnim powietrzu (wypatrując również miejsca na espresso) i przykładam ten mugolski aparat do twarzy, tak jak robią to inni mugole. Są w stanie sprawić, że ta mała lampka miga, ale ja nie mam najmniejszego pojęcia, jak to zrobić. Muszą być profesjonalistami.
Tuż przed dziewiątą podchodzę do małej witryny sklepowej, w samą porę, by zobaczyć kobietę o włosach koloru brązowego cukru i mężczyznę o krętych lokach, zbliżającego się z kluczami do drzwi. Rozmawiają o czymś, co przeczytał w gazecie. Ona przewraca na niego oczami.
Uśmiecham się.
Merlinie, jej matka jest piękna. Jest w niej pewien rodzaj cichego wdzięku, który nigdy nie wyróżniałby jej na tle mojej mamy lub jej przyjaciół. To zwykła, domowa piękność. Jak na mój gust, jej ojciec za bardzo przypomina mi Weasleya. Jest chudy i wysoki, a jego twarz pokrywają piegi, zapewne mocno podkreślone przez to ostre, australijskie słońce.
Przynajmniej miałem na tyle przyzwoitości, by zakochać się w kimś fizycznie przeciwstawnym do mojej własnej matki, w przeciwieństwie do niektórych znanych mi edypalnych skurwysynów…
Przechodzę dalej i mijam kilka innych witryn sklepowych, by po paru minutach zawrócić. Biorę głęboki oddech i udaję, że sprawdzam, czy mają już otwarte.
Kiedy otwieram drzwi, ona już uśmiecha się do mnie zza lady.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, proszę pani — mówię, rozglądając się. –— Macie otwarte? Nie chcę przeszkadzać…
— Tak, tak, jak najbardziej! — mówi, wyciągając cukierki i ciasteczka z szuflad na dole. — Proszę pani — mruczy pod nosem, śmiejąc się z mojego komplementu.
— Czy to sklep ze słodyczami? — pytam.
Pan Wilkins wychodzi z zaplecza opasany fartuchem i z mąką na rękach.
— Tak — mówi z uśmiechem. — Słodki Ząbek. Ojej, jesteś Brytyjczykiem?
— Jestem — mówię z otwartym uśmiechem. — Wygląda na to, że wy też.
— Skąd jesteś? — pyta, chwytając za ręcznik, żeby umyć ręce. I jest w tym coś metodycznego. Jakby był przyzwyczajony do szybkiego i dokładnego mycia rąk.
— Wiltshire — mówię. — A wy?
— Hampstead — mówi. — Przeprowadziliśmy się tutaj jakieś dwa lata temu. — A potem pochyla się nad blatem, wyciągając rękę. — Wendell Wilkins.
Wpatruję się w jego rękę i przez pół sekundy błądzę w kłamstwie. Z rozczarowaniem, że on mnie akceptuje. Że chyba nawet mnie polubił. A to nawet nie jestem ja.
— Drake Mallory — mówię. Dokrot Flanders powiedział, aby wszystko nazywać wystarczająco podobnie do oryginału, z nadzieją na iskrę.
— To moja żona, Monika.
Ściskam jej rękę. Jej skóra jest miękka.
— Co cię tu sprowadza, Drake? — pyta Monika, otwierając kasę i rozpoczynając codzienne liczenie.
— To mój miesiąc miodowy — mówię.
— Och, jak wspaniale!
— Ale niestety jestem sam. — Krzywię się.
— Och — Monika przerywa. — Och, tak przykro mi to słyszeć.
Wzruszam ramionami.
— W porządku. Uznałem, że i tak pojadę w podróż. Nigdy nie byłem na antypodach.
Wendell pochyla się i wyciąga ze słoika kawałek gorzkiej czekolady.
— Dla twojego serca. Na koszt firmy. — Uśmiecha się do mnie, kładąc owinięty papierem kawałek czekolady na blacie. — Mówią, że czekolada trzyma ciemność z daleka.
Wpatruję się w niego. Zastanawiam się, czy to ona im to powiedziała. Czy wcześniej wiedzieli coś o dementorach.
— Dziękuję — wykrztuszam. — Ja… ja też tak słyszałem.
— Jak długo jesteś w Sydney? — pyta kobieta i odgarnia włosy z oczu, tak samo jak robi to jej córka.
— Tylko do soboty rano — mówię. — Mam zaplanowane na dziś kilka wycieczek, a jutro mam zamiar po prostu spróbować smaków Sydney. — Śmieję się. — Czy polecacie coś dla samotnego turysty?
Uśmiecham się do kobiety, a ona mruga. I tak jak planowałem, mówi:
— Możesz przyjść do nas. — Odwraca się do Wendella. — Na obiad.
Otwieram usta i zaczynam odmawiać. Wendell mówi:
— Oczywiście. Z przyjemnością przyjmiemy innego Brytyjczyka. Potrzebujemy aktualnych informacji o pogodzie. Na przykład, czy kiedykolwiek tam nie padało?
Uśmiecha się do mnie. I dostrzegam dwa duże przednie zęby.
Odwzajemniam uśmiech. Kupuję funt czekolady. Pytam o dobre miejsce na śniadanie. Pytam Monikę o książkę, którą widzę wystającą spod kasy, i patrzę, jak się rozjaśnia i opowiada mi o fabule powieści kryminalnej.
Żegnam się z nimi. I wracam do punktu aportacji, wyciągając z kieszeni kolejny świstoklik.
***
Czwartek, 24 lutego 2000
STARA MIŁOŚĆ NIE RDZEWIEJE
autorstwa Rity Skeeter
Spoglądam na zdjęcie ust Kruma na jej własnych. Wydaje się, że minęły dni, odkąd przyszedł do biura, ale to było przecież wczoraj. Ja jednak czuję, jakby był to co najmniej tydzień.
Patrzę, jak znów się pochyla, całując każdy z jej policzków, a potem jeden raz jej usta.
Ona krzywi się na to. Przysięgam, że to widzę.
Słyszę brzęczenie windy. Słyszę obcasy na dywanie. Słyszę, jak zamykają się drzwi gabinetu.
Stara miłość nie rdzewieje.
Składam gazetę na pół i patrzę, jak ona podskakuje, widząc, że opieram się o jej biurko.
Dziś rano bardzo trudno było znaleźć mi cegły. Rozsypywały się i pękały przy moim pośpiechu, by ją schować.
A teraz, kiedy ona tu jest, walczę między upadkiem na kolana i błaganiem, by została tu ze mną, a spaleniem budynku do gołej ziemi.
Dzieli mnie od tego tylko włos.
— W czym mogę panu pomóc, panie Malfoy? — nuci.
Uśmiecha się do mnie jak jej matka. Tyle, że uśmiech Granger mnie drażni. Jakbym nie musiał się niczym martwić. Jakby całowanie kogoś innego na łamach gazety było dla nas powszechne.
I przecież jest.
Znowu spoglądam w dół, zamiast patrzeć na jej zadowolony z siebie uśmieszek. Słyszę, jak się do mnie zbliża. A potem gazeta znika, a jej usta są na moich. Delikatne i słodkie.
I nie mogę powstrzymać mojego ramienia od owinięcia się wokół niej, niczym winorośl wijąca się po kamieniach. Ona rozchyla usta pod moimi, napierając na mnie, a jej brzuch dotyka mojego. Przytrzymuję jej twarz, powoli ją smakując, przywołując z powrotem do siebie.
Szepcze mi do ust:
— Bardziej lubię naszą starą miłość.
I to wszystko, co muszę usłyszeć. Niczemu nie zaprzeczyła. Ale dała jasno do zrozumienia, że to, co widziałem w gazecie, nie ma znaczenia.
Czuję uśmiech rozciągający się na moich policzkach i zerkam przez jej ramię.
— Dobrze, że za pięć minut mam spotkanie, bo inaczej zaproponowałbym przyszpilenie cię do tego biurka.
— Hmm — dyszy. — Jaka szkoda. — A potem sięga za mnie po kubek z kawą, przyciskając swój tors do mojego, a jej piersi mocno przylegają do mojego ciała.
Myślę o tym, ile czasu minęło, odkąd dotknąłem jej skóry, odkąd się kochaliśmy, odkąd jej ciało drżało w moich ramionach.
Spoglądam na jej uśmieszek. Na jej inteligentne oczy.
Albo raczej pełne intrygi.
Pamiętam mój wyciąg z konta tego ranka.
— Tygodniowa rata spadku została przeniesiona na moje konto. Zwykle odbywało się to we wtorkowe wieczory, ale ta pojawiła się tam wczoraj, o ósmej rano. — Szukam jej ostrożnych oczu. — Ale ty zapewne nic o tym nie wiesz, prawda, Granger?
Powoli popija kawę, uśmiechając się mocno. I pamiętam, jak bardzo była wczoraj wyczerpana. Jakby przeszła przez swój cały dzień jeszcze przed wejściem do biura. I wiem, że kłamie, kiedy mówi:
— Może twój ojciec mimo wszystko zechciał ci go dać?
I zastanawiam się, czy wolę szczerość czy lojalność. Ponieważ jest kłamczuchą i oszustką, jeśli chodzi o kwestię spadku. I myślę, że mogę mieć tylko jedną z tych rzeczy.
— Może. — Zakładam jej włosy na ucho, tak jak robi to jej matka.
Całuję jej policzek, potem drugi, naśladując niezdarne ruchy Wiktora Kruma. I ona uśmiecha się z żartu, kiedy ponownie muskam jej usta.
Odsuwam się od niej, uśmiechając się na widok jej uśmiechu i idę przywitać się z doktorem Flandersem przy windzie.
Siedzimy i rozmawiamy przez kilka godzin o tym, jak ma potoczyć się jutrzejszy dzień.
***
Piątek, 25 lutego 2000
Słodki Ząbek zamyka się o dziewiętnastej. Tak więc o ósmej rano czasu brytyjskiego, doktor Flanders i ja chwytamy za świstoklik.
Spotykam Wendella i Monikę w Słodkim Ząbku, kiedy zamykają. Zabierają mnie do swojego małego domu na obrzeżach Sydney, a ja aktywuję w mojej różdżce zaklęcie śledzące, aby doktor Flanders mógł obserwować moją lokalizację.
Wybieramy się na obiad.
Pytam ich, czy mają dzieci, a Monika odpowiada, że zawsze pragnęli mieć dzieci, ale po prostu nigdy im się to nie przydarzyło.
Pytam, na jakich uniwersytetach studiowali i coś migocze na twarzy Wendella, jakby przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć. A potem nagle odpowiada, że on nie studiował.
Pytam, od jak dawna pieką i razem odpowiadają:
— Dwadzieścia pięć lat.
Była dokładna. Zadaję im każde z pytań podanych mi przez doktora Flandersa, a oni ani razu nie odpowiadają:
— Hm, nie całkiem pamiętam.
To może zająć trochę czasu. Doktor Flanders mnie ostrzegał. Ale zaklęcie jest głębokie.
Po obiedzie słyszymy pukanie do ich frontowych drzwi. Wendell i Monika marszczą brwi, przepraszając. Nie spodziewali się żadnych gości. Wsuwam różdżkę do rękawa szaty.
— Witam, jak możemy panu pomóc? — pyta Wendell. I zastanawiam się, czy w ten sam sposób otworzyłby drzwi dla Yaxleya. Albo czy Granger odebrała im również pewną dozę sprytnej ostrożności.
Wstaję od stołu.
Doktor Flanders rzuca na Wendella Zaklęcie Confundus, a ja trafiam Monikę w plecy tym samym czarem. Czuję się brudny, jakbym użył Crucio.
Wendell potyka się lekko, mrugając. A Monika opiera się o framugę drzwi.
— Cześć, Wendell — mówi dr Flanders. — Mam na imię Henry.
Wendell mruga powoli.
— Witaj.
— Czy mogę wejść? — Henry się uśmiecha.
— Tak, proszę. — Monika gestykuluje i lekko się chwieje. Chwytam ją za ramię, przypominając sobie, jak jej córka poślizgnęła się w uliczce, odurzona i oszołomiona. Przełykam żółć i przypominam sobie, że to sprawdzony proces leczenia.
Wendell i Monika siedzą razem na kanapie, mrugając powoli na widok doktora Flandersa.
Siadam obok Moniki. Nadal trzyma mnie za ramię.
— Wendellu, Moniko — zaczyna Flanders. — Mam na imię Henry. Jestem lekarzem. Dwa i pół roku temu mieliście wypadek. A ja jestem tutaj, aby pomóc wam przypomnieć sobie rzeczy, o których zapomnieliście.
Głowa Wendella powoli się przechyla.
— Wypadek?
— W pewnym sensie — uśmiecha się Flanders.
Monika zwraca się do mnie.
— Znasz go? — pyta mnie powoli.
— Tak — mówię. — I mu ufam.
Monika kiwa głową, unosząc brwi.
Flanders gestykuluje na mnie. To jest część, w której mam wykorzystać lukę w Zaklęciu Pamięci. Ale znalazłem tak niewiele.
— Wendell — mówię. — Na jakim uniwersytecie studiowałeś?
— Nie studiowałem. — Wpatruje się we mnie. Jego odpowiedź jest teraz o wiele szybsza niż wcześniej.
— Gdzie poznałeś Monikę? — pytam.
— Na uniwersytecie — odpowiada. Spogląda na swoje dłonie, rozchyla usta. Gapi się na Monikę, a ona odwzajemnia spojrzenie. — Czy poznałem cię na uniwersytecie?
— Chyba tak. — Ściska mnie za ramię.
— Moniko, a na jakim uniwersytecie ty studiowałaś? — pyta Flanders.
I zaczyna serię pytań mających na celu zmylenie ich myśli. To się powtarza. A potem, kiedy Wendell po raz szósty zostaje zapytany, gdzie studiował, mówi nam, że chodził do szkoły dentystycznej.
Wendell i Monica patrzą na siebie, a Zaklęcie Confundus zaczyna zanikać.
Doktor Flanders rzuca na nich czar uspokajający. I patrzę, jak pyta ich o to, co pamiętają z 1979 roku.
***
Po ośmiu godzinach przypominają sobie, że mieli córkę.
Monika załamuje się, kiedy wspomina poród, ale nic więcej.
Wendell pamięta Hermionę jako małe dziecko. Dwulatkę z bujnymi lokami wpadającą na biurko i przewracającą krzesło.
Ciągle dorabiam dla nas kawę. Doktor Flanders powiedział mi, że pierwsza sesja musi być produktywna, inaczej nie przyniesie to stałego efektu. Więc nie śpimy całą noc.
Doktor Flanders pozostanie w Australii przez następne dwa tygodnie, śpiąc w ich pokoju gościnnym. O piątej rano Wilkinsowie przenoszą się do swojej sypialni, w końcu idąc spać. Doktor Flanders zajmuje pokój gościnny. A ja śpię na kanapie.
Budzę się o siódmej trzydzieści, a Monika Wilkins siedzi na stoliku do kawy i patrzy na mnie z góry.
— Kim jesteś? — pyta.
Zaklęcia osłabły. I jakakolwiek nieufność, jaką czułaby w tej sytuacji, wróciła do niej.
Powoli siadam.
— Jestem przyjacielem twojej córki.
— Hermiony — potwierdza.
— Tak, Hermiony.
Wpatruje się we mnie przekrwionymi oczami.
— Drake. Drake Mallory.
— Tak właściwie, to podałem ci fałszywe imię — mówię, przeczesując palcami włosy.
— Blondyn — szepcze, wpatrując się w moje włosy.
Wpatruję się w nią, czekając, aż powie coś więcej. Czekam, aż dokończy myśl, którą zaczęła.
— Draco Malfoy — mówi, jakby była to modlitwa, którą odmawiała jako dziecko.
Serce wali mi w piersi. Mrowi mnie twarz.
Patrzę, jak jej ręka zakłada mi kosmyk włosów za ucho.
— Mówiła o tobie. I o twoich włosach.
Przełykam. Coś przecina jej twarz. Odchyla głowę do tyłu i kładzie palce na skroniach, jakby zaatakowała ją nagła migrena. Pomagam jej wrócić do sypialni, w której śpi Wendell.
Rano znowu nazywa mnie Drake. I znowu pyta, czy znam jej córkę.
Biedny Theo, serio co jest takiego złego w tym, że ktoś jest gejem i że dziewczyna mogła sie przespać z takim chłopakiem, może wtedy jeszcze nie był pewien do końca, że na 100% woli chłopaków. Serio, faceci są okropni! A Pansy współczuję, bo będzie musiała wysłuchiwać przytyków tej dwójki idiotów xD Lepiej by się sobą zainteresowali, a jest czym. Jeden zalicza laski, bo chce zapomnieć o swojej byłej, a drugi wciąż się nie ogarnął do końca i nie powiedział wprost, że ją kocha… Będę bronić kobiet! 😅 No ale do rzeczy. Podziwiam Draco za to wszystko co zrobił. Odnalazł jej rodziców i chce przywrócić im pamięć. To jest tak piękne, jak bardzo on ją kocha i ile jest w stanie dla niej zrobić😍 Spotkaj na swojej drodze takiego mężczyznę a możesz być pewna, że w życiu zaznasz tylko i wyłącznie szczęścia i dobroci z jego strony. To jest kolejne potwierdzenie tego, że czyny mówią więcej niż słowa. Ale to, że Draco nijak nie skomentował tego, że znów zaczęła uczęszczać na lekcje. Cóż, chyba serio zaczęło do niego docierać, że to o czym wspomniał Blaise jest możliwe. Że faktycznie może się z nią ożenić. No i Rita choć raz zrobiła coś jak należy, że Draco nie mógł się do niej przyczepić. A oczami wyobraźni za to widziałam, jak Draco chce zamordować Cornelie xD No cóż, "głodny" mężczyzna to zły mężczyzna xD Ale teraz nas czeka kolacja w Dworze Malfoyów i nieprzemyślane skutki które spowoduje Hermiona 😔
OdpowiedzUsuńTa Narcyza tutaj jest naprawdę niesamowita! Uwielbiam ją! I nawet lubię jej relację z Ritą, aż jestem w szoku, że ta paskudna baba jest tak, hmm, potulna względem Blacków (żeby nie napisać - Malfoyów). I rozumiem Hermionę, która niekoniecznie może się odnajdywać w tych... Relacjach z prasą, ładnie to ujmując ;) Nie mogę sobie za to przypomnieć, jak to się stało, że Lucjusz jednak przekazał kolejną ratę spadku? Chyba muszę się cofnąć do Słusznego Wyboru, bo mi to spokoju nie da. W każdym razie, jeśli Hermiona faktycznie coś zrobiła, to nadal jest to niewiele w stosunku do tego, co Draco zrobił dla niej w kontekście prób przywrócenia pamięci jej rodzicom. Czy on nie jest wspaniały? Niesamowity! I dziwić się, że potem mamy tak wyśrubowaną poprzeczkę względem facetów :D
OdpowiedzUsuńI na koniec: biedna, biedna Pansy!!! :D
Draco musi ją kochać nad życie, takie poświęcenie, aby wrócić im pamięć. Narcyza to najlepsza mama na świecie! Teściową też będzie świetną. Czuć już w powietrzu, że niedługo Draco dowie się o wspomnieniach... z jego perspektywy będzie to jeszcze ciężej czytać.
OdpowiedzUsuńPansy, chyba miała ciężko przetrwać wizytę Zabiniego 😂