Piątek, 13 stycznia 1995
Znowu usiadła przy moim pieprzonym stole.
Jest w bibliotece takie jedno miejsce, wystarczająco ukryte, aby zniechęcić ludzi do szukania cię między nieskończonymi rzędami regałów. Stoi tam też idealny stół. Nie drży, nie skrzypi, nie ma na nim wyrytych żadnych irytujących przekleństw.
Z jednego z nielicznych okien na północnej ścianie wpadają promienie słoneczne, które pod idealnym kątem oświetlają strony książek.
To właśnie przez nią nie siedziałem przy tym stole od miesięcy.
Praktycznie zalewają ją tomy leżące dookoła, kiedy siedzi zgarbiona na swoim miejscu i gryzmoli notatki odnośnie jajka Pottera.
Jakby sam Merlin zabronił Potterowi wykonywać jakąkolwiek pracę. Żadnym z pozostałych reprezentantów nie przydzielono sprytnej czarownicy, która mogłaby to za nich rozgryźć.
Znowu marszczę brwi, patrząc na jej profil i obserwując, jak szybko przewraca strony jakiejś opasłej księgi.
Nie zachowała swojej fryzury z Balu Bożonarodzeniowego. Jej puszyste loki powróciły, oplatając głowę niczym jakiś dziwny szalik. I wszystko, co zrobiła ze swoją skórą, by ta wyglądała tak gładko, zniknęło.
Wyciąga ręce nad głowę i odsuwa na bok kałamarz, zamieniając zwykłe pióro na jasnoniebieskie Cukrowe Pióro. Unoszę brew, oceniając jej nieprzyzwoity gust do słodyczy. Jeśli chce lizaka z Miodowego Królestwa, powinna spróbować Malinowych Chrypalców. Tak śmiesznie mrowią w gardle i zmieniają głos na pół godziny. Albo Bomb Czekoladowo-Wiśniowych. Chociaż one są już droższe. Prawdopodobnie jej na nie nie stać.
Odchyla się na krześle, kładzie książkę na kolanach, by oprzeć się o stół, i czyta uważnie, zaciskając usta wokół czubka Cukrowego Pióra.
Będzie mieć od tego niebieskie usta. Idiotka.
Niebieskie usta i niebieski język.
Patrzę, jak powstają lekkie zagłębienia w jej policzkach, gdy ssie pióro, z roztargnieniem wysuwając je z ust, kiedy czyta. Jej oczy rozszerzają się i sięga po pergamin, gryzmoląc kilka słów, podczas gdy jej oczy skanują książkę. Podskakuje, kiedy zdaje sobie sprawę, że próbowała pisać za pomocą Cukrowego Pióra.
Uśmiecham się. Głupia, mała krowa.
Wkłada cukrowe pióro głęboko do ust, trzymając je tam, kiedy chwyta za prawdziwe pióro do pisania.
Jej wargi są zaciśnięte wokół niebieskiego, słodkiego piórka. Zassała je, co tylko uwydatniło jej kości policzkowe.
Mocne usta.
Niebieskie usta.
Nie cienkie jak u Tracey Davis. Albo sprytne i szerokie jak u Pansy. Tylko… niebieskie. I miękkie.
Zastanawiam się nad jej niebieskim językiem i tym, czy też jest tak silny. Jeśli w ogóle wie, jak go używać. Jeśli Krum ją nauczył. Jeśli już pozwoliła mu się pocałować i posmakować tych niebieskich ust.
Może jedyny sposób, w jaki wie, jak powinna całować, pochodzi z doświadczeń dzielonych z Krumem. Niechlujnie, mokro i szorstko. Bez finezji ze strony Bułgara.
Po Krumie będzie musiała się nauczyć, jak lepiej całować. Będzie musiała zmiękczyć swoje niebieskie wargi i pozwolić komuś posmakować jej słodkiego, niebieskiego języka, pozwolić komuś wcisnąć się w nią i musnąć jej małe zęby. I przygryźć jej dolną wargę, wysysając z niej cukier.
Cukrowe Pióro wyskakuje z jej ust, a echo tego dźwięku odbija się rykoszetem od ścian biblioteki.
Patrzy w górę, prosto na mnie. Automatycznie mrużę oczy, a ona spogląda w dół, ścierając z ust niebieski cukier.
***
Poniedziałek, 31 stycznia 2000
Może jeśli będę nadal przyciskać usta do jej własnych, to odda mój pocałunek.
Jeśli nie pozwolę jej oddychać… w pewnym momencie będzie musiała rozchylić wargi.
Czuję żółć w gardle. To błąd.
Znowu przyciskam usta do jej ust.
Ona tego nie chce.
Ale koncentruję się na uczuciu mojej dłoni w jej ciasno upiętych włosach, chłonąc tę chwilę tak długo, jak mi na to pozwoli.
Jak mam jej to wytłumaczyć po tym, jak mnie spoliczkowała. Po tym, jak spojrzała na mnie tak przestraszona i niepewna.
Zaraz przestanę. Jeszcze tylko raz. Zapamiętuję jej wargi pod moimi, kiedy wplatam palce w jej włosy. Drugą ręką ściskam jej nadgarstek i po raz ostatni przeciągam ustami po jej własnych…
Rozchyla je, a ja jęczę w nią, przechylając jej głowę tak, jak tego chcę. Wciąga szybki oddech prosto z moich płuc, a potem ja napieram na nią, smakując jej język i wlewając w nią moje pożądanie niczym gęsty, ciepły miód.
Jej dłoń zaciska się na mojej piersi i do tej pory nawet nie brałem pod uwagę jej rąk. Nigdy nie wiedziałem, co mogłaby z nimi zrobić. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogłaby mnie dotknąć.
Oddycham chrapliwie przy jej ustach i odciągam jej głowę do tyłu. Potrzebuję…
Potrzebuję…
Piszczy, a ja pocieram zębami o jej usta. Ona wzdycha i słyszę swój własny jęk.
Jeśli mi pozwoli, potrzebuję…
Uderza w biurko, a ja wyciągam rękę z jej włosów i opuszczam ją na jej kark. Potrzebuję jej rozchylonych kolan.
Jeśli mi pozwoli.
Moje biodra są tak blisko jej własnych.
Co ona mi da?
Ta sukienka. Mogę ją podciągnąć aż do pasa. Jeśli nie zaprotestuje, mogę paść przed nią na kolana, pokazać jej, jak bardzo pragnę jej w ten sposób.
Czuję nacisk jej dłoni na swoich żebrach i jeśli znów mnie dotknie, pęknę. Wystarczyłoby tylko rozpiąć spodnie i wcisnąć się do środka.
Zastanawiam się wtedy nad jej rękami. Czy ona mnie obejmie?
Wzdycha marzycielsko tuż przy moich ustach, a ja odciągam od siebie jej ręce, przyciskając je z powrotem do biurka.
Proszę je tam zostawić.
Pozwala mi muskać jej język, wciskając się w usta i połykając jej dźwięki. Zastanawiam się, czy pozwoli mi do siebie przylgnąć, by mogła poczuć, jak bardzo jestem twardy. By mogła przez to aż westchnąć.
Rozchylam jej kolana.
Ta sukienka. Ta pieprzona sukienka. Przesuwam dłońmi po jej brzuchu, skubiąc jej wargi i ani na sekundę nie opuszczając jej ust.
Nie chcę, żeby mnie powstrzymywała. Nie chcę, żeby wspomnienie jej głosu mówiło mi „nie”.
Zastanawiam się, ile mi da. Czy mogę położyć ją na biurku? Czy byłbym w stanie obserwować jej twarz, gdy w nią wchodzę, po prostu patrząc na nią i przesuwając palcami po jej nogach?
A może powinienem po prostu sprawić, żeby doszła? Doprowadzić ją tym do szaleństwa, żeby chciała tylko mnie już na zawsze?
Moje usta stają się wygłodniałe na tę myśl. Pożeram ją. A ona odwzajemnia pocałunek. Najlepsze uczucie.
Jej palce nagle lądują na mojej szczęce. Nie odpycha mnie, ale naciska, by utrzymać mnie przy sobie. Jakby mnie pragnęła.
Poruszam biodrami. Chwytam ją za udo, przyciskając jej biodra do moich własnych.
Zaraz wbiję ją w to biurko. Będę pieprzył ją tak powoli, że będzie mnie błagać o więcej. Zerżnę ją ją językiem, aż zacznie krzyczeć, przeczesując palcami moje włosy…
— Hermiono, czy jesteś gotowa...?
Puszczam ją. Stara się usiąść na biurku, ocierając usta.
Potter jest tutaj. By iść z nią na lunch.
— Mogę wrócić później.
— Nie! — wykrzykuje równo ze mną. Jakby wiedziała, że nie przestałbym. Jakby wiedziała, że Potter właśnie ją przede mną uratował.
Dostaję zawrotów głowy, kiedy przepycham się obok Pottera, nie odrywając oczu od podłogi i powstrzymując ręce, żeby go nimi nie udusić. Zdaję sobie sprawę, że cały personel bacznie mnie obserwuje, gdy wracam do siebie. To tak nieludzko długi spacer. Dlaczego to zrobiłem? Powinna być obok mnie. W gabinecie tuż obok, by dzieliły nas jedynie drzwi.
Czuję, że nadal jestem półtwardy w spodniach i modlę się do bogów, aby nikt na to nie patrzył. Nie wyciszyliśmy pokoju. Wszyscy słyszeli krzyki… a ja próbuję sobie przypomnieć, czy nie jęczała zbyt głośno i muszę zamknąć oczy, kiedy ponownie przeżywam te dźwięki…
Wchodzę do swojego gabinetu i zamykam drzwi. Szybkim zaklęciem wyciszam pokój.
— KURWA!
Skórzana kanapa eksploduje z hukiem. A pianka i puch pryskają z niej jak krew. Lampa Tiffany, którą dostałem od mamy, jako prezent na ocieplenie wizerunku biura, pęka i rozsypuje się na setki odłamków.
Czuję, że moja głowa jest ciężka, gdy staram się nabrać powietrza i kładę ręce na kolanach, zginając się wpół, dysząc.
Słyszę pukanie do drzwi. Zaciskam oczy. Chcę, żeby to była ona. Nie chcę, żeby to była ona.
— Panie Malfoy. — To Blaise. — Czy to dobry czas na dyskusję o Armatach?
Nie.
Ale on pomaga wizerunkowi. Jak zwykle biznes. Opieram się o ścianę przy wejściu. Z szybkim machnięciem mojej dłoni drzwi otwierają się trochę szerzej. Blaise przepycha się przez szparę i zamyka je za sobą.
— Moja kanapa… — mówi z żalem jakbym właśnie zjadł jego ostatnią czekoladową żabę.
Chodzę po biurze, próbując oddychać. Próbuję dowiedzieć się, co mnie opętało.
Jej gorące oczy i zarumienione policzki, ot co.
To nie powód do… Nie ma usprawiedliwienia dla…
— Co ty wygadujesz? — Blaise mnie powstrzymuje.
Czy ja mówiłem to na głos?
— Pocałowałem ją.
Moje oczy skupiają się na drogich dywanach i tym, jak moje buty stąpają po nich, gdy chodzę.
— Będę musiał sprawdzić, kto to obstawiał w naszych biurowych zakładach. — Blaise chichocze.
— Nie… Nie śmiej się z tego. To jest… Co ja zrobiłem? — Opieram się o ścianę, odchylam głowę i wciągam głęboki oddech.
— Draco, uspokój się — mówi. — Właśnie przeniosłeś to wszystko na wyższy poziom. To nie przestępstwo.
Czyżby? Czy chciała, żebym ją pocałował? Położył ją na biurku i pieprzył jak w tandetnym romansidle?
Czy ona tego chciała?
— Ona zrezygnuje — wzdycham. — Odejdzie. I nigdy więcej jej nie zobaczę.
Wsłuchuję się w mój zdyszany oddech, kiedy Blaise mamrocze Reparo, żeby zszyć kanapę. Czuję, jak mnie do niej prowadzi, zmusza do opadnięcia na siedzenie i wpycha mi głowę między kolana.
Widzę tylko czarne plamy przed oczami. Blaise mówi do mnie. Jego dłoń leży na moim karku.
— …odwzajemnić pocałunek? Pomyśl, Draco… przeproś i ruszaj dalej… niektóre kobiety mogą uznać to za komplement, wiesz…
Prostuję się, przyciskając dłonie do oczu i skupiam się na liczeniu cegieł. Buduję wokół siebie mur, coraz wyższy i wyższy, tworząc wieżę. Wszystko pokrywa bluszcz, przytrzymując każdą cegłę na miejscu, rośnie i skręca się, wypuszczając nowe liście i pędy.
Otwieram oczy.
— Muszę iść.
Blaise się waha.
— W porządku…
Wstaję i podchodzę do drzwi. Wychylam głowę.
— Carrie — słyszę swój głos. — Niezwłocznie skontaktuj się ze mną, jeśli otrzymam jakąkolwiek pocztę z Ameryki. Wychodzę. Nie będzie mnie przez resztę dnia. — Zamykam drzwi, zanim dziewczyna zdąży złapać za pióro.
— Z Ameryki? — pyta Blaise.
Łapię za płaszcz i sięgam po proszek Fiuu.
— Draco…
— Przeprowadź za mnie dzisiejsze rozmowy, dobrze?
Przechodzę przez kominek, mrucząc adres Ministerstwa, zanim Blaise zdąży cokolwiek odpowiedzieć.
***
Wtorek, 7 maja 1996
Tak mi zimno. Czy musi być aż tak zimno?
— Nie myśl o temperaturze, panie Malfoy.
Severus siada naprzeciwko mnie. Pudełko na biżuterię stoi między nami.
Nigdy nie widziałem Severusa siedzącego ze skrzyżowanymi nogami. To… humanizuje go w bardzo niepokojący sposób.
— Draco, dlaczego sprawiasz, że czuję się lekko skrępowany — droczy się.
— Wynoś się z mojej głowy, skoro nie chcesz wiedzieć, co myślę.
Marszczy brwi. Albo zakładam, że właśnie tak robi, bo nie wolno mi odwracać wzroku od szkatułki na biżuterię. Widzę odbicie moich butów w błyszczących lusterkach po bokach. Mosiężne okucia na rogach.
Pozwalam oczom błądzić po krawędziach, zapamiętując przedmiot w taki sposób, bym mógł odtworzyć go na ślepo.
Wyobraź sobie wnętrze pudełka.
Wpatruję się w aksamit w środku. Ciemnoniebieski. Starszy i postrzępiony, miejscami wytarty. Pudełko było już używane. Nachylam swoją świadomość do przodu, spoglądając na najbliższą mi wewnętrzną ścianę. Tę, której nie widzę moimi prawdziwymi oczami.
Również niebieska. Mniej zużyta. O wiele bardziej miękka.
Nachylam się jeszcze bardziej, wpadając do środka. Jestem w pokoju wyłożonym niebieskim aksamitem.
Wyciągam rękę i kładę ją na ścianie, obserwując, jak aksamitne nitki zapamiętują odcisk mojej dłoni.
Kreślę swoje imię palcem wskazującym, wielkim jak moja głowa.
I bez jego polecenia wymazuję swoje imię, podchodzę do rogu pudełka i literami wielkimi jak moja pierś zaczynam pisać:
H E R M I O N A
Równo po całej ścianie. Niebieski aksamit zapamiętuje jej imię, a wzór zatapia się w tkaninie.
Znowu go słyszę, gdzieś nade mną. Ponad pudełkiem na biżuterię. Niczym lalkarz. A ja jestem jego marionetką.
Wyjdź z pudełka na biżuterię. Weź tylko to, czego potrzebujesz.
Podnoszę się do krawędzi, jakbym wychodził z basenu. Niebieski aksamit spływa mi po piętach, falując, gdy wzburzam go niczym wodę.
Siedzę na brzegu. Mam wziąć tylko to, czego potrzebuję.
Chyba potrzebuję mojej matki. I mojego ojca. Czasami potrzebuję Blaise'a i Pansy. Tak naprawdę nie potrzebuję Crabbe'a i Goyle'a, ale…
A potem wspomnienia rozpryskują się pod moimi stopami na w niebieskim aksamicie. Moja pierwsza miotła. Miałem cztery lata. Może pięć. Spotkanie z Vincentem. Śmiał się z mojego pierwszego wrażenia po ujrzeniu Ministra Magii, chociaż nie miał bladego pojęcia, kim był Knot. Blaise w Ekspresie Hogwart, pytający, czy po prostu zabiłbym się, gdybym został przydzielony do Hufflepuffu.
Pansy w Skrzydle Szpitalnym, trzymająca moje rozcięte ramię. Teo i Milicenta Bulstrode zmuszeni do pocałunku podczas gry w butelkę na drugim roku. Pierwsze zajęcia z Eliksirów, gdy Severus przyznał mi punkty za bycie błyskotliwym. Podskakująca dłoń w powietrzu i szeleszczące brązowe włosy, gdy czekała na wezwanie do odpowiedzi…
Nie.
To muszę zostawić.
Weź to.
Marszczę brwi, patrząc na kałużę niebieskiego aksamitu, ale słucham Severusa.
Patrzę, jak moja mama i tata całują się w sylwestra, kiedy miałem sześć lat. Na ojca mówiącego mi, że mogę wypić kieliszek 500-letniej szkockiej w moje urodziny. Mój ojciec przeglądający moje oceny i pytający, czy jestem od kogoś gorszy. Mój ojciec z ręką na moim ramieniu, popychający mnie do przodu – Mój syn, Draco. Mój spadkobierca.
Zabieram te wspomnienia. Zabieram resztę ze sobą. Potykam się za każdym razem, gdy napotykam Gryfonkę z gęstymi włosami i wielkimi zębami, ale Severus każe mi ją zabrać.
Bal Bożonarodzeniowy. I nagle kręci mi się w głowie, kiedy patrzę, jak tańczy. Wpycham to z powrotem do wody, a Severus nic nie mówi.
Na wierzchu zostaje Pansy i zamykam oczy, wyobrażając sobie ją pode mną. Rumienię się, czując tak bliską obecność Severusa, ale on nic nie mówi i pozwala mi opuścić to z powrotem w niebieski aksamit.
Przedzieramy się przez wszystko. Czarny Pan w moim salonie. Chcę to zostawić, trzymać z dala ode mnie jego przerażające czerwone oczy. Ale wtedy on będzie tam z nią. Więc go wyciągam.
Każde spotkanie z Severusem zostaje w pudełku. Wody się rozrzedzają.
Docieram do teraźniejszości. Severus wskazuje na podłogę przed swoim biurkiem i każe mi usiąść tam ze skrzyżowanymi nogami. Pyta, czy przyniosłem pudełko.
Woda faluje, a potem wracam z powrotem do Balu Bożonarodzeniowego, obserwując jej łydki, obserwując ta białe, idealnie równe zęby. Patrzę na Kruma. Próbuję wepchnąć go z powrotem w aksamitną podszewkę, ale Severus znów to przywołuje.
Dzielimy ten wieczór na kawałki, trochę wyjmując, a trochę zostawiając. Myślę, że rozumiem sztuczkę, sposób na pozostawienie jej w pudełku, ale potem przywołuje jej uśmiech. I nasz wspólny taniec. I sposób, w jaki jej ręka nie dotykała mojej, jej jasne oczy, bicie mojego serca.
Bicie mojego serca.
Bicie mojego serca.
Rozdzielamy to.
Moja zaczerwieniona skóra. Jej unosząca się klatka piersiowa, materiał mocno opinający jej piersi.
To wszystko wlewa się do pudełka. A resztę zabieramy.
Pansy jest pode mną. I ta myśl o dłuższych włosach. Lokach. Szerszych biodrach. Im bliżej jestem, tym bardziej odcinamy się, aż z pudełka jesteśmy w stanie wyciągnąć jedynie moje wspomnienia utraty dziewictwa z Pansy Parkinson zaraz po Balu Bożonarodzeniowym.
Pocę się, kiedy docieramy do wczorajszego dnia, kiedy prawie wpadłem na nią przed Wielką Salą. Jej usta rozchyliły się, a moje oczy opadły na nie, zanim zdążyłem prychnąć.
Jej usta zatapiają się w falach aksamitu, wyścielają boki, całując jej imię, które zakreśliłem palcami na materiale, jakby był on jej skórą.
Pstryk!
Mrugam. I znów jestem w klasie, siedząc na podłodze z Severusem. Zamknął wieko pudełka.
Mam mroczki przed oczami, gdy próbuję oddychać, próbuję się skupić, próbuję przypomnieć sobie, jaki jest dziś dzień.
On wstaje płynnie. Próbuję zrobić to samo, ale opadam na kolana. Pot spływa mi ze skroni, kiedy próbuję łapać powietrze.
Podnosi pudełko z podłogi i czuję przerażenie, że je zniszczy.
To jest moje. One są moje.
Wyciąga do mnie pudełko. Przyjmuję je i patrzę mu w oczy.
Ma wilgotne czoło, ale wygląda praktycznie tak samo, niewzruszony, nieskrępowany.
— Z czasem będzie łatwiej — mówi i wymyka się z pokoju.
***
Poniedziałek, 31 stycznia 2000 - później
Nie byłem w Nowym Jorku od dzieciństwa. Pewnego dnia matka chciała robić zakupy na Piątej Alei. To był pierwszy raz, kiedy miałem styczność z mugolami – niemagami. Czy coś w ten deseń.
Awaryjny świstoklik, na którego zdobycie straciłem dwie godziny i kilkaset galeonów, przeniósł mnie na nabrzeże skąpane w popołudniowym słońcu. Ruszam spacerem aż pod adres 679 West 24th Street i staję u progu domu z piaskowca.
Dzwonię do drzwi, czekając na schodach. Kilka minut później drzwi otwierają się, ukazując starą kobietę o długich włosach odzianą w szlafrok. Ma nienaganny makijaż, a patrząc na nią, nigdy nie powiedziałbym, że ma dziewięćdziesiąt siedem lat. Nie wygląda na więcej niż sześćdziesiąt. Jej duże, zielone oczy spoglądają na mnie od góry do dołu, a na jej różowych ustach pojawia się uśmieszek.
— Słodziutki, jestem dla ciebie za stara. — Mruga.
— Queenie Goldstein?
Uśmiecha się do mnie powoli.
— Odpowiedziałbym na twój list wcześniej, gdybym wiedziała, że się pojawisz. Nie jestem w stanie panu pomóc, panie Malfoy.
Zaczyna zamykać drzwi, a moja ręka sięga, by je zablokować.
— Proszę, pani Goldstein…
— Tak właściwie, to Kowalski. Nie zostało mi po nim nic oprócz nazwiska, kochaniutki.
— Pani Kowalski — próbuję. — Potrzebuję tylko godziny.
— Nie potrzebujesz godziny, potrzebujesz psychiatry…
— Mogę zapłacić.
— Nie wszystko można rozwiązać za pomocą pieniędzy, Draconie Malfoyu. Musisz użyć tych swoich wspaniałych usteczek i porozmawiać z panną Granger, nie ze mną.
Poczułem się, jakby przeszyła mnie błyskawica. Nigdy nie wspomniałem przecież jej imienia. Nigdy nawet nie mówiłem, że chodzi o dziewczynę.
Gapię się na nią, próbując wydusić jakiekolwiek słowa. Nie mam żadnego zabezpieczenia. Żadnych ścian. Gdyby Czarny Pan żył i znajdował się tuż przede mną, już dawno by o niej wiedział.
Gdzieś tam głęboko jest moja szkatułka na biżuterię, ale nie mogę jej sobie teraz nawet wyobrazić.
Oczy kobiety przesuwają się po mojej twarzy, kiedy czyta ze mnie, i mówi:
— Jesteś pięknym, młodym mężczyzną. Czy to naprawdę takie złe być zakochanym w pięknej, młodej kobiecie?
Otwieram usta i nie mogę wydusić żadnych słów. Ale potem ona uśmiecha się i odsuwa się na bok, zapraszając mnie do środka. Dziękuję jej, zdejmuję płaszcz i wieszam go na wieszaku, zanim zdąży go ode mnie odebrać. Prowadzi mnie przez korytarz, kierując do salonu i pytając, czy chcę herbatę.
— Z miodem, jeśli go masz, proszę.
Ona już trzyma miód w dłoni i zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie nawet nie potrzebuje, abym odpowiadał na jakiekolwiek pytania, które zadaje. Widzi wszystko w moim umyśle, zanim cokolwiek jej odpowiem.
— Tak właściwie — mówi — wolę słyszeć twoje słowa. — Rumienię się. — Jestem bardzo samotna, kiedy słyszę tylko swój własny głos. Cieszę się z każdej możliwej rozmowy.
Kiwam głową, dokładając sobie miodu, i rozglądam się po jej salonie. Kominek zastawiony jest zdjęciami młodszej Queenie Goldstein. Na pierwszym pozuje we Francji z postawnym mężczyzną u jej boku. Na fotografii obok ta sama dwójka, jednak tym razem wyglądają na nieco starszych i stoją przed stosunkowo nowym Empire State Building.
Od jak dawna jest sama?
— Dwadzieścia lat.
Zerkam na nią, a ona miesza herbatę z mlekiem i kostką cukru. Nawet na mnie nie patrzy, ale potrafi zanurzyć się w moim umyśle. Severus nie umiał tego zrobić. Jedynie Czarny Pan.
— Grindelwald też. — Spogląda na mnie, a ja odwracam wzrok, zawstydzony swoimi myślami. — Przepraszam. Znowu to robię. — Odkłada łyżeczkę i patrzy na mnie życzliwie. — Dlaczego tu jesteś, Draconie Malfoyu?
Waham się, zastanawiając nad tym, czy powinienem myśleć o tych wszystkich rzeczach. Co powinienem jej ujawnić.
— Po prostu porozmawiaj ze mną — mówi. — Jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi.
Przełykam i zatrzymuję się, popijając herbatę. Merlinie… Amerykańska herbata to po prostu…
— Koszmar, wiem — mruczy.
Uśmiecham się do niej i zaczynam.
— Zacząłem trenować Oklumencję, kiedy miałem piętnaście lat. Severus Snape szkolił mnie w zakresie podziału i separacji, a potem moja ciotka Bellatriks Lestrange nauczyła mnie podstawowych metod, nie wiedząc, że jestem już w tym biegły.— Patrzę na nią. Obserwuje mnie, przesuwając kościste palce po spodku. — Ostatnio coraz częściej tracę kontrolę. I potrzebuję Legilimenów, którzy mogliby mnie popchnąć, bym zdołał wzmocnić swoje mury.
Kiwa głową, spoglądając w dół na moje palce, które drgają pod jej wzrokiem.
— Dlaczego nie udasz się do swojej babci?
Serce wręcz puchnie mi w piersi.
— Znasz ją?
— Nie — mówi i zdaję sobie sprawę, że w pewnym momencie o niej pomyślałem. Wyczytała to ze mnie. Jest dokładnie na powierzchni.
— Ja… — Naprawdę nie wiem, jak jej to wytłumaczyć. Czy opowiedzieć jej o wylewie, jakiego dostała moja babcia, gdy przeczytała w gazecie, że jej ukochana córka i wnuk zostali wysłani do Azkabanu, zaledwie miesiąc po przeczytaniu o śmierci swojej kolejnej córki i jedynej wnuczki.
Queenie Goldstein kiwa głową i przechyla głowę.
— Trzymasz to w ukryciu.
Mrugam, patrząc na nią.
— Chyba tak.
— Do tej pory nie mogłam wyczytać w tobie tej informacji o wylewie. Chronisz to?
Odklejam płat tapety w salonie mniej więcej tej samej wielkości co pokój, w którym siedzimy, z herbatą, bułeczkami i dziedzictwem. Kobieta o oczach mojej mamy i nosie Bellatriks popija herbatę i pyta, ile pieniędzy będę potrzebował.
Mrugam, przyklejając liliową tapetę taśmą samoprzylepną. Ostatni raz widziałem ją przed wylewem. By poprosić o pieniądze na Aukcję, która nigdy się nie odbyła.
— Hm.
Spoglądam na Queenie Kowalski z domu Goldstein. Kobietę o trzydzieści lat starszą od mojej babci, ale równie witalną.
— Przepraszam — mówi. — Nie chciałam być wścibska. — Odstawia herbatę. — Czułeś się winny, prosząc ją o pieniądze, ale prawdopodobnie i tak ucieszyła się, że mogła się z tobą widzieć.
Pochylam się do przodu z łokciami na kolanach i chowam głowę w dłoniach. Naciskam na skronie, przypominając sobie etapy mojego szkolenia. Głębokie oddechy i pamiętanie, jak wepchnąć coś z powrotem na miejsce.
— Nie ma nic złego w tym, że nie odwiedziłeś jej od czasu wylewu. Niektórzy ludzie nie radzą sobie…
— Stop. — Wbijam palce w moją czaszkę, jakbym próbował wyciągnąć wspomnienia ze skroni. Wstaję i podchodzę do jej kominka. Na gzymsiku leży kilka ozdób choinkowych, których jeszcze nie odłożyła. I zastanawiam się, czy ma kogoś, kto by jej w tym pomógł.
Na szczęście nie odpowiada. Wpatruję się w korpulentnego mężczyznę z fotografii. Jej męża.
— Kowalski? — Pytam.
— Jakub.
Kiwam głową i wpatruję się w tę dwójkę we Francji. Gość wygląda na lekko odurzonego.
— Był mugolem — mówi.
— W sensie, że mugolakiem? — pytam, opierając palce na ramce ze zdjęciem.
— Nie.
Marszczę brwi. Mugol i czarownica w latach dwudziestych.
Słyszę brzęk filiżanki, a po chwili ona pyta:
— Dlaczego nadal potrzebujesz Oklumencji?
Opieram się zwróceniu w jej stronę. Mogę przecież udawać, że wcale mnie nie słyszy.
— Tracę kontrolę. Dokonuję wyborów, które nie są moimi wyborami. Poddaję się… bardziej podstawowym popędom.
Chichocze.
— Masz dwadzieścia lat.
— Mam dziewiętnaście lat.
— Jeszcze lepiej.
Uśmiecham się do kominka i już wiem, że ona to słyszy.
— Dlaczego musisz mieć kontrolę? — pyta.
Marszczę brwi. Myślę o M.C.G. i o roli, jaką tam odgrywam. Myślę o gierkach, w które grywam z moim ojcem. Myślę o jej ustach.
— Coś jeszcze?
Ona milczy. Pozwalam jej dryfować przez mój umysł.
— Szkoda, że byłeś zmuszony uczyć się Oklumencji w tak młodym wieku — mówi i od razu myślę o Severusie. O klasie, torbie z książkami na moim ramieniu i nieprzyjemnym suple strachu w brzuchu – Bo jeśli Czarny Pan się dowie…
Mrugam, a Queenie kontynuuje:
— To lata, w których nastolatek powinien wyrażać swoje uczucia. Poddawać się tym „popędom”. A ty musiałeś walczyć z tym niemal na każdym kroku. Spotkałam w swoim życiu już wielu dobrych, katolickich chłopców o wiele mniej powściągliwych niż ty, kochanieńki.
— Nie potrafię powiedzieć, czy to komplement.
Queenie nuci coś lekko.
Tak jest lepiej. Kiedy stoję odwrócony plecami. Utrzymuję dystans.
— Voldemort już odszedł, cukiereczku. Więc przed kim ją chronisz?
Przed sobą, myślę. Przełykam. Szukam powodu, lądując na milionie malutkich fragmentów. Tych, które widzi.
— Ona mnie nie chce. Nie chce być ze mną — poprawiam. — Powiedziała mojej matce, że nigdy nie będzie moja.
Słyszę stukanie jej wypielęgnowanych paznokci o podłokietnik.
— Może dlatego, że to nie ty ją o to pytałeś.
Marszczę brwi, kręcąc głową.
— Nie mogę się pozbierać. Jeśli ona nie… — Zaczynam chodzić. — Pocałowałem ją dzisiaj bez żadnej prowokacji…
— Och, ona akurat bardzo cię prowokowała…
— I zrobię to jeszcze raz. To mnie znowu wciągnie. Nie mogę…
Krztuszę się i po prostu otwieram się na nią, pozwalając jej widzieć różne rzeczy. Zobaczyć moje pragnienia. Zobaczyć ją pode mną, otaczającą mnie. Ujrzeć jej uda oplatające mnie, gdy moje usta ssą jej pierś. Ujrzeć ją w moim łóżku, drapiącą moje plecy. Ujrzeć ją na kolanach w moim gabinecie, rozpinającą moje spodnie. Na czworakach, kiedy sam klęczę za nią. W wannie z moimi palcami w jej wnętrzu. Jej nogi i ramiona oplatające mnie, gdy w nią wchodzę.
Trzaskam z powrotem ścianą i zalewa mnie fala gorąca. Odwracam się ku Queenie z poczuciem winy, a ona wyczarowuje wentylator, ochładzając się, uśmiechając się przyjaźnie.
— Możesz odwiedzać mnie kiedy tylko zechcesz.
Uśmiecham się słabo.
— To za wiele — szepczę.
Wyłącza wentylator.
— Bo powstrzymywałeś się przez ostatnie cztery lata. Lata, w których miałeś się tak czuć. To tak, jakbyś znowu przechodził okres dojrzewania.
Przesuwam dłonią po twarzy.
— Mam własną firmę. Jestem już dorosły. Nie mogę się tak zachowywać. A mój ojciec…
Czuję ją w środku i szybko ją uciszam. Unosi brew.
Zaciska usta.
— Więc co chcesz zrobić? Wepchnąć ją w kąt, jak swoją babcię, aż nie będzie już nawet przelotną fantazją? To nie zda egzaminu na dłuższą metę.
— Do tej pory wystarczało.
Odwraca wzrok.
— Nie zgadzam się z twoimi metodami, cukiereczku. To jak plaster. Z czasem się odklei. Ona cię za bardzo pochłonęła — mówi. — Po wszystkim niewiele ci z tego zostanie.
Przełykam.
— I dobrze.
Wzdycha, zastanawiając się. Pytam ją w myślach. Pozwalam jej zobaczyć spotkania, na których byłem przez nią rozproszony, a potem ten incydent z Noelle. Odtwarzam dla niej scenę spotkania z moim ojcem, kiedy błagałem go, by pozwolił jej pracować w Malfoy Consulting. Błagałem, żeby pozwolił mi ją zatrzymać.
Queenie marszczy brwi i wskazuje, żebym usiadł. Zajmuję miejsce na krześle i pozwalam jej patrzeć na mnie.
Zegar tyka gdzieś na ścianie.
A po chwili ona już jest w środku, szepcząc:
Wyobraź sobie wnętrze pudełka. Niebieski aksamit, prawda, cukiereczku?
***
Poniedziałek, 22 grudnia 1997
Domyślenie się, gdzie jest nasza kuchnia, zajmuje mi znacznie więcej czasu, niż chciałbym przyznać. Będąc w Dworze wystarczy wypowiedzieć na głos imię skrzata i ten pojawia się z mgnieniu oka. Wtedy mogę poprosić go o cokolwiek zechcę i po chwili już to mam.
Ale nie chcę zostawiać po sobie żadnych śladów.
W końcu znajduję duży pokój z małymi stolikami i stołkami, akurat pod wymiary skrzatów. Wyciągam kilka rzeczy z miski i znajduję kromkę chleba. Patrzę na nóż, który leży na blacie, zastanawiając się, czy…
Może tuż przed misją w Boże Narodzenie… W ten sposób, jeśli nie wrócę…
Przechodzę przez salon, mijając stary zegar dziadka. Jest trzecia nad ranem.
Rzucam zaklęcie wyciszające na ciężkie drzwi i otwieram je, schodząc po kamiennych stopniach, po których niegdyś zjeżdżałem jako dziecko. Zanim zaczęliśmy potrzebować „lochu”.
Zapalam różdżkę, czując chłód w swojej krwi. A na kamieniach leży postać o włosach jasnych jak u mojej mamy i kręconych jak u ciotki. Mogłaby uchodzić za moją siostrę.
Nie dostała ani łóżka, ani koca. Leży na ziemi, skulona. Przyniosę jej coś jutro.
Odwraca się, budząc przez blask światła mojej różdżki.
— Cześć, Draco.
Kiwam jej głową.
— Lovegood. — Czekam, aż się cofnie. Zacznie błagać, żebym ją uwolnił. Prosić, żebym jej nie skrzywdził.
Uśmiecha się i mówi:
— Nie możesz spać?
Co za wariatka.
— Przyniosłem ci trochę jedzenia. Karmili cię? — Podaję jej chleb i owoce.
— Dziękuję — mówi. — Na początku tak, kiedy był tutaj Ollivander. Ale odkąd go zabrali, myślę, że o mnie zapomnieli. — Wgryza się w jabłko i przygląda mi się. — Twój loch ma gniazdo nargli. — Wskazuje. — O tam. W rogu.
— Dobrze — mówię. — Zaraz się tym zajmę.
— Mam naszyjnik, więc zostawiają mnie w spokoju. — Dotyka korka na łańcuszku i odgryza kolejny kęs jabłka. — Jak idzie ci w szkole?
Czemu ja się w ogóle nią przejmuję. Wyraźnie postradała już rozum.
— Jest… dobrze. Nie sądzę jednak, żebyś ty wróciła do szkoły, Lovegood.
Ona wzrusza ramionami.
— Też tak sądzę.
— Postaram się przynosić ci jedzenie, kiedy będę mógł. W Boże Narodzenie jest wielka misja. Możliwe, że nie wrócę, ale moja mama się tobą zaopiekuje.
Przeżuwa jabłko i obserwuje mnie. Jakby wcale nie była naszym więźniem.
— Trochę się zmieniłeś, prawda?
Mrugam, patrząc na nią.
— Przypuszczam, że wszyscy się zmieniliśmy.
— Kiedyś byłeś okrutny — mówi. — Teraz twoja aura ma inny kolor.
Mrużę na nią oczy. Spędziła tu zbyt dużo czasu, prawdopodobnie majaczy z głodu.
Kiwam jej głową, żegnając się.
— Jest granatowa. Głęboka jak aksamit.
Zatrzymują się na pierwszym stopniu schodów. Słyszę chrupnięcie jabłka i dudni mi serce. Odwracam się, żeby na nią spojrzeć.
— Co ty powiedziałaś?
— Twoja aura jest teraz granatowa.
Wpatruję się w nią, czekając.
— Och?
— Widzę ludzi jako kolory, ty nie?
— Nie, nie sądzę.
Bierze kolejny gryz, powoli przeżuwa i mówi:
— Na przykład Harry jest zielony, jak jego oczy. Ale emanuje to głównie z jego serca. Lavender Brown w rzeczywistości nie jest ani lawendowa, ani brązowa. — Luna się uśmiecha. — Ona jest jasnoróżowa. Parvati jest taka sama. — Okręca jabłko w dłoni. — Hermiona Granger jest niebieska, jak błękit nieba, ale bardziej…
— Barwinkowa — kończę.
Uśmiecha się.
— Tak. Widzisz to. Kiedyś byłeś pomarańczem. Niezbyt ładnym. Ale teraz jesteś głęboko granatowy.
— Jak aksamit — mówię.
— Mm-hm. Niczym aksamitne wnętrze czegoś... Pudełka.
Przyglądam się ze wstrzymanym oddechem, jak ponownie wgryza się z jabłko, chrupiąc.
Ona jest Legilimenem. Musi być. Rzadką formą. Czymś dziwnym. Muszę zapytać Severusa. Ale najpierw muszę się stąd wydostać. Zanim zobaczy coś więcej niż podszewkę z niebieskiego aksamitu.
Ale muszę zapytać.
— Jakiego koloru jesteś ty? — mówię, jedną nogą wciąż na pierwszym stopniu schodów.
Ona się uśmiecha.
— Nie wiem. Nie widzę samej siebie.
Spogląda na swoje ramiona, szukając różu lub błękitu. Taka malutka. Jak ptak. Ptak w klatce.
Muszę ją wydostać z tego lochu przed końcem wojny. Przed Aukcją. Nie powinna przez to przechodzić.
Porusza stopami, badając siebie pod kątem kolorów.
Patrzę na nią od góry do dołu i mówię:
— Ty jesteś wszystkimi kolorami.
Spogląda na mnie. I się uśmiecha.
— Dobranoc, Draco. Dziękuję za kolację.
***
Środa, 2 lutego 2000
Queenie Kowalski pracuje ze mną aż cztery godziny. Potem znów wracam do niej we wtorek i spędzamy kolejne dwanaście. W środę pijemy razem herbatę. Ma smutny wyraz oczu, którego nie potrafię zinterpretować, ale wyświadcza mi przysługę, spędzając ze mną te kilka chwil.
Próbuję jej zapłacić, ale ona mówi:
— Panie Malfoy, minęły lata odkąd chłopiec tak piękny jak pan zechciał spędzać ze mną czas. Czuję, że to chyba ja powinnam zapłacić panu. — Mruga do mnie.
Odwzajemniam uśmiech w sposób, w jaki powinienem. Zatrzymuje mnie w drodze po schodach.
— Jeśli twoja babcia jest prawdziwym Legilimenem… — mówi, trzymając rękę na drzwiach — pewnie czeka, żeby z kimś porozmawiać, kochanie. Odwiedź ją, dobrze? W środku może czuć się bardzo samotna.
Mrugam. Czuję się smutny. I może jestem.
Świstoklik przenosi mnie prosto do gabinetu. Rozglądam się, zmieniam szaty i wychodzę z biura na ulicę, aportując się, kiedy tylko mam okazję. Pojawiam się przed wejściem do uroczej czarodziejskiej restauracji, w której Carrie zarezerwowała dla nas stolik.
Nie zatrzymuję się. Otwieram drzwi i rozmawiam z hostessą. Jej oczy migoczą, kiedy mnie rozpoznaje, chłonąc moją osobę. Robię to samo z nią.
Prowadzi mnie do stołu, przy którym siedzi już Hermiona Granger z Geoffreyem Townsendem. Mężczyzna wstaje, ściska mi dłoń, a ja przepraszam za spóźnienie. Zajmuję miejsce na krześle naprzeciwko niego.
Czuję na sobie jej oczy, ale już nie płoną.
Pan Townsend wspomina o Marcusie Flincie i wyczuwam lekkie drżenie jej ciała. Jestem zły. Ale nie skupiam się na tym, dlaczego tak jest.
Kiedy Townsend zostawia nas samych przy stole, ona bełkocze. A melodia jej głosu jest tak znajoma.
W czwartek siadam z Blaise'em i Granger w celu omówienia rozmów rekrutacyjnych. Widzę, że ona chce kontynuować te rozmowy jeszcze dzisiaj. Ale zamiast niej wybieram do pomocy Blaise'a. Blaise pyta mnie o Nowy Jork, a ja odpowiadam, że pogoda była ładna.
Ona próbuje spotkać się ze mną w piątek, ale ja to odwołuję.
Tygodnik Czarownica drukuje ją na okładce w tej błękitnej sukience, uśmiechającą się elegancko.
Moje oko drży. I rzucam gazetą przez pokój, jakby mnie poparzyła.
Tego wieczora medytuję, opuszczając kolację. Matka jest zaniepokojona, ale mówię jej bezbarwnym głosem, że nie ma się czym martwić.
W poniedziałek odbieram pocztę od Melody i nie mogę zmusić stóp do współpracy. Powinienem wrócić do mojego gabinetu. Ale jest za trzy dziewiąta.
Otwieram list, czytam go. I drzwi windy otwierają się. Powinienem był już dawno stąd zniknąć. Patrzę w górę, a ona tam jest, przechodzi. Kiwa głową, a ja patrzę, jak się oddala.
— Czy mogę w czymś jeszcze panu pomóc, panie Malfoy? — pyta Melody.
Nie odpowiadam. Odchodzę.
Na spotkaniu Starszych Konsultantów ponownie próbuje wcisnąć mi projekt Złotych Znikaczy.
— Myślałem, że już to odstrzeliłem — mówię do niej. Patrzy na mnie. Czuję przeszywające mnie ciepło.
— Tak było. Dlatego to przeredagowaliśmy. Żebyś mógł jeszcze raz się temu przyjrzeć.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale ona mnie ubiega.
— Co oznacza, że weźmiesz to, przeczytasz w całości, zastanowisz się i wrócisz do mnie z ostateczną decyzją.
I teraz jej oczy płoną. I chyba przypominam sobie księgarnię. Ale potem ten ogień znika.
Próbuje zaprezentować kolejny projekt, ale ja go odstrzelam. Coś bulgocze pod powierzchnią, gdy ze mną walczy.
We wtorek ktoś puka do moich drzwi, kiedy czytam propozycję, którą Wentworth przyniósł mi wczoraj.
Patrzę w górę i to ona. Zamyka drzwi.
Jej spódnica jest za krótka. Mrugam i ponownie spoglądam na dokumenty.
— Chciałam… chciałam złożyć wypowiedzenie.
Kładzie list na moim biurku. Złożony na trzy. Zawierający ledwie akapit wyjaśniający, dlaczego już się z nią nie zobaczę.
I moje serce pęka na pół. Wiatr omiata mi żebra, wypełniając puste przestrzenie, powiewa na niebieskim aksamicie.
Kręcę głową, kalkulując. Od sześciu dni w moim wnętrzu było sucho i zimno. Od sześciu dni nic nie czułem. Nie myślałem o niej. Nie patrzyłem na nią. Nie dotykałem jej. Nie całowałem jej.
A ona i tak odchodzi.
Skończyła mówić. Czeka na moją odpowiedź.
— Nie.
Ona bełkocze:
— Nie?
— Nie akceptuje go.
I może to wszystko, co muszę powiedzieć. Może po cichu się wycofa.
Musiałem o niej zapomnieć pośród całej tej pustki.
Ona upiera się. Wymienia datę swojego ostatniego dnia w pracy. Jakby zawisł nad nami zegar odliczający czas do jej śmierci. Ale mogła po prostu wyjść i nigdy więcej nie wrócić. Nie musiała dawać wypowiedzenia.
Ona czegoś ode mnie chce. Mogę jej to dać, a zostanie.
Wstaję i chwytam list, czując na sobie jej oczy. Są ciepłe.
Opieram się o biurko i przeglądam słowa, próbując czytać między wierszami.
Czego ona chce?
Jaka różnica? Pocałunek?
Patrzę na nią i wydaje mi się, że nie widziałem jej od tygodni. Mógłbym utonąć…
— Nic tutaj nie mówi o tym, że twój szef molestuje cię seksualnie.
Jej oczy się rozszerzają i może to wszystko.
— Nie. To nie jest mój powód..
— Więc jaki masz powód, Granger? — Wyrzucam jej list. To bez znaczenia. — Czego chcesz?
Powiedz mi.
Od tygodni pytam ją, czego chce. A ona nie zamierza mi powiedzieć.
— Zrezygnujesz, jeśli ja nie zrobię… czego?
Ona się śmieje, a ja powinienem się obrazić. Powinienem się na nią skrzywić i syknąć. Ale jej zęby…
Zaciskam palce na brzegach biurka. Jej idealnie równe zęby. I wirująca, niebieska sukienka.
— Jeśli nie zrobisz nic. To nie jest szantaż, Draco…
Niczym nurkowanie w basenie.
— Znowu jestem Draco. — Jakimś sposobem staję coraz bliżej. — Minęły miesiące, odkąd ostatni raz to słyszałem. — Może mógłbym jej dotknąć, gdybym znów był Draco? Nie. — Myślę, że ostatnim razem było to w tym zaułku, kiedy szeptałaś mi do ucha, a twoje palce chwyciły moje włosy…
Otwiera usta, a ja płynę w jej kierunku.
— …a może było to na moim balkonie, ty w białej sukience, uśmiechałaś się do mnie, jakbyś doskonale wiedziała, co robisz…
Mruga szybko i mówi:
— O czym ty mówisz, Malfoy…
Ani się waż.
— Nie możesz tego teraz cofnąć. Znów wróciłaś do Draco.
Może ona właśnie tego chce. Tylko nie wie, jak dotrzeć do sedna. Pragnie być syreną w wodzie, obserwując, jak ją okrążam, dopóki nie doprowadzi mnie do niej prąd.
Cofa się, tworząc między nami więcej przestrzeni i to naprawdę powinien być znak, że nie chce mnie bliżej. Ale podchodzę.
— Czy chcesz, żebym złożyła zawiadomienie o molestowaniu seksualnym?
— Chcę, żebyś szczerze odpowiedziała mi, dlaczego odchodzisz, Granger. — W mojej krwi jest ogień. I pochłania moją skórę jakby rósł tam suchy las. — Dzielna, mała, gryfońska Złota Dziewczyna, pozwala mi się całować i nie wie, jak to cofnąć.
Ona śmieje się ze mnie, a ten dźwięk wstrząsa moim ciałem.
— Że niby ja chcę to cofnąć? — Jej plecy lądują na ścianie, a ja podchodzę jeszcze bliżej. — Draco Malfoy, spokojny i opanowany, nigdy nie mieszający spraw biznesowych z życiem osobistym, pocałował współpracownicę i teraz chce zostać za to ukarany.
A może ona już mnie związała. Bo wiem, że miałem to pod kontrolą jeszcze cztery minuty temu. Cztery minuty temu była dla mnie niczym innym, jak tylko imieniem wyrytym na aksamitnej wyściółce szkatułki na biżuterię.
Opieram ramiona o ścianę po obu stronach jej głowy. Jestem coraz bliżej i po raz pierwszy uświadamiam sobie, że to Potter był tym, który nas powstrzymał. Blaise miał rację. Nigdy mnie od siebie nie odpychała.
Więc popycham swoje szczęście o krok dalej.
— Zamierzasz mnie ukarać, Granger? — Słowa wypływają ze mnie i przygryzam wargę, zanim zdołam poprosić ją o to samo.
Drży, a ja prawie oplatam ją sobą. Oddycham prosto w nią, a ona zwraca ku mnie swoją twarz.
Kurwa.
O kurwa.
Ona mi pozwoli.
Wpadam na nią i zamieram. Chcę, żeby tym razem mi powiedziała. Potrzebuję, by to ona podjęła decyzję.
Patrzę, jak przewraca oczami i obawiam się, że to koniec, ale nagle się na mnie rzuca. Jej usta przylegają do moich.
I to był jej wybór.
Całuje mnie. A ja tonę w niebieskim aksamicie.
Jęczę i napieram na nią. Jej usta rozchylają się, a ja znów jej smakuję, wpychając się do środka i wciskając swoje biodra w jej własne.
Jęczy. I może już to słyszałem. Może wcześniej wydawała z siebie dźwięki. Może tego chciała.
Muszę ją dotknąć. Muszę…
Jej włosy. Potrzebuję…
Znowu są upięte. Sięgam do góry i wyciągam opaskę z jej włosów, przyciskając nos do skóry za jej uchem. I ją czuję. Tam, gdzie nie ma żadnych produktów do włosów.
Nigdy nie powinna tego robić. Nigdy nie powinna ukrywać tego przede mną.
Całuję ją tam, w szyję, gdzie pachnie najbardziej jak ona. I muszę wrócić do jej ust. Muszę zająć jej usta, żeby mnie nie powstrzymała. Ale jej skóra, jej puls.
Przeczesuję palcami te włosy, trzymając ją blisko i nie mogę oderwać się od jej szyi. Dźwięki, które wypływają z jej ust rozbrzmiewają w całym pokoju. Sposób, w jaki łapie oddech, kiedy ssę tę rozgrzaną skórę.
Może mi pozwoli. Może nawet zrobiłaby to wcześniej.
Wciskam kolano między jej nogi, które tak łatwo się rozchylają, jakby od lat czekała, żebym to ja ją otworzył.
Zaciskam palce w jej włosach, drapiąc ją po skórze głowy, kiedy przesuwam zębami po jej szyi. Odwraca głowę, dając mi więcej miejsca.
Zaciskam dłoń na jej biodrze, podciągam spódnicę. Uda, których od lat pragnąłem, nagle znalazły się w moich rękach. Unoszę nogę, napierając na nią, a ona znowu jęczy. Liżę jej ramię.
Wysuwa biodra do przodu, przylegając do mojego uda, a pod ustami czuję, jak jej gardło drga. Znowu wysuwa biodra, a ja powstrzymuję się przed napieraniem na nią.
Jeszcze raz jęczy „O Boże” przy moim uchu, przeczesując palcami moje włosy.
Mój kutas drga, już znając jej ciało. Znając jej biodra i ciepło jej dłoni w moich włosach.
Odciąga moją głowę do tyłu i nie mogę oddychać, kiedy widzę ją w takiej postaci, tak blisko. Jej oczy są ciemne, a usta otwarte tylko dla mnie, kiedy dyszy przy mojej twarzy. Włosy tak dziko oplatają jej szyję. Muszę ją położyć. Muszę ucałować jej ciało.
Znowu sięga do mnie ustami i nie mogę oddychać, dopóki się nie pocałujemy. Muszę mieć więcej.
I ona mi pozwoli. Ona tego chce.
Nie wiem, co takiego zrobiłem, żeby sobie na nią zasłużyć.
Wciska swój język w moje usta, a ja przeciągam dłonią po jej szyi, drapiąc jej klatkę piersiową. Potrzebuję jej skóry. Potrzebuję jej piersi w moich rękach.
Ta myśl mną kołysze. Trzęsę się, gdy mój fiut naciska na nią. Gładzę palcami jej spódnicę, aż opuszki palców dotykają jej skóry. Drugą ręką próbuję ją rozpiąć.
Zaraz dojdę w spodnie.
Odciągam od niej usta, dysząc.
— Doprowadzasz mnie do szaleństwa — wyznaję przy jej ustach, przyciskając swoje czoło do jej własnego, jednocześnie koncentrując się na dostaniu się pod jej koszulę.
— Przepraszam… — szepcze.
Jakby nie wiedziała. Jakby była kompletnie ślepa i nieświadoma własnego tyłka w tych spódnicach; tej boskiej talii.
To mnie rozśmiesza. Powinienem jej pokazać. Powinienem ją dotknąć i pokazać jej, jak to jest być mną.
Sięgam pod jej bluzkę, ledwo rozpiętą, i znajduję tam miękką skórę pokrytą koronką. Sapię z zadowoleniem i muszę być w niej. Muszę usłyszeć jak dyszy dla mnie.
Unoszę jej udo ponad swoje biodro.
Muszę jej dotknąć.
Sprawię, że dojdzie. Będzie jej tak dobrze, że już nigdy nie będzie chciała się ze mną rozstać.
Sunę po niej palcami i ściskam jej pierś, całuję ją bez tchu i kciukiem muskam jej łechtaczkę. Zaraz sprawię, że zacznie mnie błagać, bym pozwolił jej dojść.
Moje palce tańczą na krawędzi jej majtek, wślizgują się pod koronkę, szukając ciepła. Wilgoci.
— Ja… ja…
Też cię kocham.
Znowu ją całuję, wlewam w nią swoje pragnienie i w końcu dotykam jej piersi, czując krawędź twardego sutka pod swoimi palcami.
Mamrocze, próbując mnie spowolnić. Ale nie mogę powstrzymać swoich rąk, będąc już tak blisko. Już czuję jej wilgoć, zachęcającą mnie, bym wsunął się do środka.
— ... pięciu dodatkowych.
— Co?
— Byłoby ich trzydzieści pięć — skomle.
Jej słowa nie mają żadnego sensu. A może to ja mam omamy.
— Trzydzieści pięć tysięcy.
Zamieram. Jakbym wypływał na powierzchnię po łyk powietrza.
Ona jest dziewicą. Pięć tysięcy dodatkowych galeonów, jeśli byłaby nietknięta.
Otwieram oczy i widzę że jest zestresowana, oszołomiona.
— Ja… ja nie… — mruczy.
Myślę o Weasleyu. Krumie. Pieprzonym McLaggenie i O'Connorze. Skamandrze i Hartfordzie.
Ci chłopcy – mężczyźni, którzy jej chcieli. Którzy jej dotykali, a może nawet całowali.
— Jak… — Opieram głowę na jej ramieniu.
Nie mogę pojąć idei pocałowania jej i pozostawienia tego w taki sposób. Pozwolenia jej położyć się samotnie do łóżka tuż po zabraniu jej na kolację.
Na co ona czekała?
— Chciałam, żebyś wiedział, zanim… — urywa.
Zanim wezmę ją przy ścianie. Zanim wezmę ją przy ścianie.
Czekała… na coś. Albo kogoś – ta myśl mnie rani – a ja już miałem ją zerżnąć przy ścianie o czwartej po południu.
Odsuwam od niej ręce, odciągając udo od jej ciepłego środka. Nie mogę na nią patrzeć, bo boję się, że w sekundzie zapomnę o wszystkim i po prostu wślizgnę się w nią.
— Przepraszam — mruczę przy jej skórze. — Sprawy zaszły za daleko.
Nie mam nad sobą kontroli. Nigdy nie mógłbym pieprzyć jej przy ścianie. Nie, kiedy to nasz pierwszy raz. Albo jedyny.
Podzielenie wszystkiego na kawałeczki nie było najlepszym rozwiązaniem. To było jak umieranie z pragnienia. Kto mógłby mnie winić za spijanie wszystkiego tak szybko.
Myślę o tym, jak to się zaczęło i nagle moje ręce są na jej twarzy.
— Nie odchodź. Nie rezygnuj. — Po tym nie może odejść. — Poprawię się — obiecuję, panikując przy jej ustach. — Wrócimy do tego, jak było… wcześniej. I nie będę cię z tego powodu ignorować ani traktować inaczej.
Nie mam cegieł. Ani pudełka. I bolesne jest patrzenie na nią w ten sposób, wiedząc, że mnie widzi. Całego.
Waha się, patrząc mi w oczy. Jeszcze raz próbuję:
— Nie odchodź.
Nie może odejść. Bez niej będzie tu tak pusto.
Mógłbym wrócić do etapu księgarni i pakowania prezentów. To byłby powolny ból, ale mój.
Nie pozwoli mi się mieć. Ani jej duszy, ani ciała. I nie mogę być szczęśliwy, całując ją w ten sposób. Nigdy nie przestanę. Ale właśnie tak było wcześniej. Nie było na to szans, kiedy była moją sobotnią dziewczyną.
Tak czy inaczej, będzie bolało. Równie dobrze mógłbym jej w to nigdy nie wciągać.
Zapamiętuję jej twarz. Tak blisko mojej własnej. Jej oddech muskający moją skórę. I jej usta… różowe i wilgotne. Dotykam jej po raz ostatni, muskając kciukiem te słodkie wargi.
— W porządku — szepcze.
Ona zostanie.
Puszczam ją. I się cofam.
Zgadzam się ze wszystkim, co powiedziała Queenie. W wieku piętnastu czy szesnastu lat takie myśli jakie on miał o Hermionie nie powinny być tłumione. Powinien zwyczajnie przejść okres dojrzewania i fascynacji dziewczyną, która go pociąga. Niestety nie było mu to dane, bo znalazł się w najgorszym do tego możliwym czasie. W czasie, kiedy zwykły psychol zastraszał cały czarodziejski świat i wchodził sobie do umysłu każdego, kto mu się nawinął. Nie ma co się dziwić, że Draco teraz przechodzi przez to, przez co przechodzi. Te uczucia w końcu muszą znaleźć ujście. Nie może tego w sobie kłębić, bo to go zabije. I co prawda to prawda, Draco potrzebuje psychiatry. Jego reakcje na Hermionę, jej możliwe odejście, to jak reaguje na innych mężczyzn w jej obecności, jak podejrzewał, że nawet Blaise może coś do niej mieć… To już jest lekkie zaburzenie. Lekko obsesyjna miłość, ale może faktycznie, gdyby w tym okresie dojrzewania nie musiał tego tłumić, teraz mógłby sobie radzić z tym lepiej. Biedna kanapa by nie ucierpiała, a Blaise nie musiałby jej naprawiać. No i kurcze, czemu on sam nie potrafi dostrzec tego, co wszyscy mu powtarzają już od dłuższego czasu? Ona pragnie go tak samo, jak on jej. Czy uważa się za aż tak niegodnego jej? I kocham te opisy zbliżeń! To jest tak dobre 😍 Nie wiem jak to jest możliwe, ale wręcz czułam się jakbym była Hermioną i Queenie jednocześnie 😍
OdpowiedzUsuńCudowny rozdział. Znów tyle emocji 😍
OdpowiedzUsuńCudowny rozdział. Znów tyle emocji 😍
OdpowiedzUsuńPrzeżywanie tego z perspektywy Draco jest jeszcze bardziej emocjonalne, tego się nie spodziewałam. Ta autorka tworzy wspaniałe opowiadania, nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału oraz kontynuacja Aukcji. Czytając Twoje tłumaczenie czuję te wszystkie emocje, co bohaterzy ❤️
OdpowiedzUsuńPoczątek tego rozdziału naprawdę mocny. Nawet ich pocałunek z poprzedniego rozdziału i ten odważny krok Hermiony pod koniec tego nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak to, co robi Hermiona z Draco jeszcze za czasów szkoły. Widać, jak chłopak walczy sam ze sobą, jak wpojone mu przekonania mają na niego mocny wpływ, a z drugiej strony walczą z fascynacją dziewczyną. Myślę, że jeśli kiedykolwiek Draco miałby przejść transformację z płytkiego gnojka w takiego faceta, jakiego znamy z lat kolejnych, to chyba właśnie w taki sposób, w jaki przedstawiła to autorka. I Severus, tak samo mroczny, ale i pełen serca, którego nie chciał okazywać. To, w jaki sposób pomaga Draco jest nieocenione. I za każdym razem, kiedy on się pojawia, myślę sobie - co na to wszystko Lucjusz? Chyba nie mogę się doczekać końca tego opowiadania, jak i Aukcji, kiedy będzie nam dane poznać prawdziwe motywy Malfoya Seniora... Bo Draco, już chwilę później, odkrywa w sobie ten granat, o którym mówiła Luna. Wspaniała, zwariowana Luna.
OdpowiedzUsuńNo, ale wracając do "teraźniejszości" w opowiadaniu: jakim cudem Draco mógł mieć TYLE myśli w głowie podczas wymarzonego pocałunku z Hermioną to nie do ogarnięcia dla mnie. Biedaczek, który powinien się cieszyć, że ma Blaise'a, który zdaje się zawsze próbować rozładować atmosferę ;) Do tego Queenie, och, mądra babeczka. Czy mi się wydaje, czy też uznała, że należy chronić Draco przed jego podłym ojcem? Wzruszyła mnie tym niebieskim pudełeczkiem i rozmową o babci Draco. Czy ją odwiedzi? Powinien! Chyba babcine porady mogłyby zrobić coś z tym smutkiem, przynajmniej w jakimś stopniu. Zwłaszcza po drugim pocałunku z Hermioną, który - jeszcze teraz - skończył się tak smutno. Te trzydzieści pięć galeonów dźwięczy w uszach jeszcze długo po tym, jak przeczytałam ten rozdział.
Wow, po raz kolejny zabrakło mi słów. Idę dalej...
OdpowiedzUsuń