Wtorek, 18 stycznia 2000

W dniu zdjęć do Proroka ledwo mam dla siebie czas. Zaproszenie sześciu różnych czasopism do biura w celu przeprowadzenia wywiadów i sfotografowania członków M.C.G. było… ambitnym pomysłem. A Rita się teraz dąsa, że nie jest w centrum uwagi.

Cały poranek spędzam w sali konferencyjnej, rozmawiając z różnymi dziennikarzami o bieżących projektach, przyszłych wydatkach, a potem – nagle – o Katyi i Granger.

— Dlaczego Hermiona Granger? — pyta przebiegła czarownica o kasztanowych włosach, z piórem czekającym już w pogotowiu.

Kochana, od lat próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie…

— Ona jest najlepsza — przechwalam się, unosząc na nią brwi. — Chciałem najlepszych.

Uśmiecha się i mówi: 

— Jej powiązania ze społecznością Magicznych Stworzeń musiały zatem pomóc, tak?

— Absolutnie…

— Panie Malfoy — wtrąca starszy pan piszący dla jakiegoś magazynu biznesowego. — Czego najbardziej nie może się pan doczekać w związku z panną Granger?

Mrugam, patrząc na niego.

Seksu.

I zanim mogę odpowiedzieć dokładnie tymi słowami, moja asystentka Carrie wysuwa głowę zza drzwi sali konferencyjnej i mówi, że wszyscy są już gotowi w moim biurze. Podskakuję, chwytam za marynarkę i prowadzę wszystkich reporterów.

Przy oknie mojego biura stoi czarownica, która naprawdę mogłaby konkurować z Granger. Długie nogi i ciemne loki.

To kształt jej bioder mnie w końcu uświadamia. Czuję suchość w ustach, kiedy spijam wzrokiem promienie słońca odbijające się od jej szyi i klatki piersiowej. Kamizelka przylega ciasno do jej żeber, dając mi lepszy obraz linii i krzywizn jej brzucha oraz głębokich głębin jej oczu, wpatrzonych prosto we mnie, wbijając się w mój umysł i błagając, żebym wypuścił ją z jej pudełka.

Żarówka aparatu błyska, a ona mruga.

Poprawiam kołnierz i ściskam komuś rękę. Pozwalam Dafne nałożyć jakiś puder na moją twarz. I spoglądam na Granger.

To sprawka Pansy. Zrobiła to z zemsty.

Ubrała ją w ślizgońską zieleń, czego nigdy jej nie wybaczę. A kości policzkowe Granger mienią się w słońcu, kiedy ma tak upięte włosy. To sprawia, że ​​wygląda na bardziej szorstką, starszą.

— Draco, kochanie. — Rita jest przede mną. — Kilka słów dla Proroka? — Pióro już porusza się za jej głową. Przytakuję. — Co przyciągnęło cię do Hermiony Granger?

Seks.

Odchrząkuję i ignoruję postać przy oknie. Odpowiadam niskim tonem.

— Em, to, co mnie do niej przyciągnęło, to jej umysł. Jest bardzo… błyskotliwa… — Zabawna. — To prawdziwy... atut.

Blaise pojawia się ponad ramieniem Rity, uśmiechając do mnie szeroko.

Wpatruję się w niego.

— Atut. Tak — mówi. Rita odwraca się, zapraszając go do rozmowy. — I ze wszystkich atutów, które wnosi — mruczy Blaise — powiedziałbym, że najbardziej imponującym jest… — Trzyma dłonie na piersi, jakby zastanawiał się, co ma powiedzieć. Albo jakby miał zamiar powiedzieć jej cycki. — Jej pasja. — Uśmiecha się do Rity. — Jest tak samo pełna pasji, jak i piękna.

Pióro Rity trzepocze, pilnie notując.

— Dobrze powiedziane, panie Zabini. — Rita zakłada lok za ucho, w tak oczywisty sposób dotykając swojej szyi. Ta kobieta potrzebuje porządnego bzykania.

Moje oczy wracają do miejsca, gdzie Pansy szarpie za rękawy zielonej sukienki, a Tracey poprawia te kasztanowe loki.

Zrobiły coś z jej włosami. Ujarzmiły je. Nie podoba mi się to.

— Cóż, z czystym sercem mogę ci powiedzieć, Rito — kontynuuje jowialnie Blaise — że Draco naprawdę nie może się doczekać, by mieć pod sobą Hermionę Granger.

Zamykam oczy. Biorę głęboki wdech.

— Nie pod. — Uśmiecham się. — Uważam, że cały mój starszy personel jest mi równy.

— Masz rację — mówi Blaise. — Wątpię, aby kobieta taka jak Granger długo potrafiła pozostać na takiej pozycji.

Jego oczy błyszczą. Krzywię się. 

— Rito, kochanie. Możemy zacząć?

Kobieta zaczyna krzątać się po pomieszczeniu, umieszczając wszystkich wokół mojego biurka. Pansy pojawia się nagle przy moim łokciu, prostując spinki do mankietów.

To jest ta Nowoczesna Czarownica Biznesu? — szepczę.

— Tak. Jest piękna i dobrze o tym wie. — Pansy uśmiecha się do mnie. — I wszyscy inni też.

Prostuję ramiona i biorę głęboki oddech. Muszę odwrócić się od widoku Hermiony Granger, która wskakuje na moje biurko za trzy tysiące galeonów i krzyżuje na nim nogi.

— Powiedziałabym, że twoja matka by to zaaprobowała. — Pansy wzrusza ramionami.

— Nie mów teraz o mojej matce.

— Dlaczego nie? Słyszałam, że myślenie o matce to doskonały sposób na stłumienie niechcianych myśli.

Wpatruję się w nią, a ona uśmiecha się w odpowiedzi.

— Panie Malfoy — świergoli Rita. — Teraz usiądzie pan na krześle.

Rita bierze mnie pod ramię i sadza, odgarniając włosy bardziej niż to konieczne. Kiedy wraca na przód sali, unoszę brew na Tracey. Ta podbiega i szybko naprawia wszystko, co zrobiła Skeeter.

Zaczynają się zdjęcia. I jedyne, na czym mogę się skupić, to niepatrzenie oczu w lewo, gdzie na zgrabnych biodrach spoczywa jej gibkie ciało, podparte na tej małej dłoni.

Nie może mi stanąć podczas tej sesji zdjęciowej. Nie ma… nie ma takiej możliwości.

Kiedy robimy przerwę i zmieniamy ustawienie, ponownie się skupiam. Tu chodzi o biznes. Sprzedaż wizerunku grupy konsultingowej. Na pierwszej stronie będziemy mieć piękną kobietę, bo to marketing. Ale wszelkie inne zbłąkane myśli o trzymaniu jej na tym biurku w nieskończoność, odchylaniu się do tyłu na krześle, gdy czołga się w moim kierunku, lub powolnym rozpinaniu guzików tej cholernej kamizelki, gdy leży na marmurowym blacie…

Aparat znów błyska.

Rita nas przestawia. Ona i Blaise są po obu moich stronach. Potem ona siada, z kolanami zwróconymi do mnie i tułowiem skręconym w kierunku obiektywu.

To jest jakaś pieprzona tortura.

Przynajmniej jej zapach jest stłumiony wonią jakiegoś paskudnego produktu do włosów.

Zanim mogę się zorientować, jesteśmy na kanapie. Tylko Blaise, ona i ja. Pochyla się za mną, a jej piersi są może o cal od mojego ucha i wiem, że jeśli odwrócę się, by tam spojrzeć, spojrzę prosto na nie.

— Panno Granger? Pochyli się pani bliżej? Przesunie tam rękę? Tak. Wspaniale.

I czuję jej ciepło przy mojej skroni. Wpatruję się w obiektyw, wyobrażając sobie ciemne tunele oczu Severusa.

Potem patrzę, jak Pansy i Rita ustawiają ją w moim biurze. Stojącą przed Blaise'em i mną. Czytającą dokumenty. Stojącą obok mojego krzesła.

Przynależącą do tego miejsca.

— Nie powiedziałeś jeszcze, czy podoba ci się ten wygląd. — Pansy znów stoi u mojego boku.

Zaciskam usta, kiedy dają jej do trzymania książkę, a potem mówią, żeby pochyliła się nad moim biurkiem, a zielona sukienka ciasno opina jej plecy.

— Cudowny pomysł na sesję Pans. — Krzyżuję ręce na piersi i staram się dyskretnie zakryć zarumienioną szyję swoją dłonią opartą przy brodzie. Być może uda mi się fizycznie wepchnąć jęk z powrotem do moich ust, jeśli się on wyślizgnie.

— Zgodziła się na trzy miesiące.

Przełykam, czując jak suche jest moje gardło. A Rita każe jej oprzeć się o biurko z książką w dłoniach i skrzyżować kostki.

— I jak ją do tego namówiłaś?

— Mówiłam ci. Potrafię być bardzo przekonująca.

— Ona nie jest przeznaczona dla twojego świata, Pans — mówię. — To nie jest dla ciebie żadna obraza, ale ona nie została do tego stworzona. Poświęciłas dziś pewnie ze trzy godziny na jej włosy i makijaż, a obiecuję ci, że jutro przyjedzie z fryzurą taką jak dziś i kiepską próbą konturowania, które zrobiła na niej Dafne. — Patrzę, jak poprawiają jej włosy, skręcając lok z jej kucyka, by ten leżał płasko na jej klatce piersiowej. Przyciskam kciuk do ust i mamroczę: — To nie jest Hermiona Granger.

Pansy milczy przez chwilę, gdy oboje patrzymy, jak Granger przewraca stronę w książce, a migawka aparatu błyska żywo.

— Myślę, że jej nie doceniasz.

— Panno Granger! — świergoli Rita. — Wyglądasz dziś oszałamiająco. Kogo masz na sobie?

Patrzę, jak wzrok Granger spotyka się z oczami Pansy, a uśmieszek rozciąga jej ciemne usta, gdy unosi swoje idealnie wygięte brwi.

— Parkinson — mówi. I uśmiecha się, jakby wygrała partię czarodziejskich szachów w dwunastu ruchach, zanim ktokolwiek się zorientował.

I coś grubego skręca się w mojej piersi; opada nisko, wirując.

Spogląda mi w oczy, wciąż się uśmiechając. I pozwalam sobie na chwilę, by chłonąć ją wzrokiem. Od stóp w delikatnych obcasach, w górę jej kostek, błądząc wokół łydek, ociągając się przy kolanach, które pragnę rozchylić, wyobrażając sobie kształt jej ud, a potem sunę wzdłuż krzywizny jej szerokich bioder, opadającej z powrotem ku jej napiętemu brzuchowi i wyżej w kierunku jej pełnych piersi, by na koniec przemknąć w górę jej obojczyków aż do długiej szyi.

Aparat miga. A ja mrugam, odpychając to wszystko.

***

Środa, 19 stycznia 2000

Ubrała pomarańczową sukienkę. Nigdy nie podobał mi się kolor pomarańczowy. Ale teraz coraz bardziej go lubię.

Przynajmniej jej włosy znów są rozpuszczone.

***

Piątek, 21 stycznia 2000

Z ulgą stwierdzam, że jest dzisiaj w spodniach. Tak ulga mija jednak, kiedy zauważam, jak dobrze są one dopasowane.

W porze lunchu usprawiedliwiam się przed Carrie i wpadam do domu na zimny prysznic. Tyle, że temperatura nigdy nie spada. Opieram rękę o kamienne kafelki. Widzę kołysanie jej bioder pod moimi zamkniętymi powiekami.

Spóźniam się dziesięć minut na moje spotkanie o trzeciej.

***

Niedziela, 23 stycznia 2000

Matka budzi mnie, trzymając w dłonie gazetę i opowiadając o tym, jak to cholernie bosko – przepraszam za swój język, kochanie – że Granger jest w Proroku i jak piękne są projekty Pansy, i czy chciałbym zaprosić kiedyś Hermionę na kolację, aby uczcić jak wspaniale to wszystko się rozwija?

Wpatruję się tępo w obraz potulnej kotki wydrukowany w gazecie, próbując scalić te jej długie nogi i gładkie loki z dziką dziewczyną z moich snów. Próbuję zrozumieć to dziwne poczucie winy, jakbym zdradzał Hermionę Granger za każdym razem, gdy ta jej nowa wersja mnie podnieca.

***

Poniedziałek, 24 stycznia 2000

W poniedziałek rano Ron Weasley przysyła mi wyjca. I przechodzę całkowite załamanie psychiczne, kiedy zdaję sobie sprawę, że się z nim zgadzam.

— … ŻADNA FIRMA NIE JEST FOTOGRAFOWANA W TAKI SPOSÓB. JAKBY BYŁA JAKĄŚ MUGOLSKĄ KURWĄ DLA CIEBIE I TWOICH CZYSTOKRWISTYCH PRZYJACIÓŁ…

— Tak, tak. Wiem — szepczę, chodząc po moim gabinecie, gdy czerwona koperta lata nad moim biurkiem.

— … MA DO CIEBIE SŁABOŚĆ. ZAWSZE MIAŁA. A JA NAWET NIE MOGĘ WYOBRAZIĆ SOBIE, CO ZROBIŁEŚ, ABY NA TO ZASŁUŻYĆ…

— Mm-hmm. Popieram.

— … NIE MASZ PRAWA, BY WYKORZYSTYWAĆ JĄ W TEN SPOSÓB. JAKBY BYŁA NICZYM WIĘCEJ NIŻ TYLKO PARĄ NÓG…

— Racja. Bo jest Najbystrzejszą Czarownicą Naszych Czasów…

— …NAJBYSTRZEJSZĄ CZAROWNICĄ NASZYCH CZASÓW…

— Ale po co?! — Odwracam się w stronę listu, który wciąż na mnie wrzeszczy. — Dlaczego musi tak wyglądać, żeby tu pracować, co? — pytam.

— … NIE JESTEM NAWET PEWNY, CO SPRZEDAJESZ W TEJ SWOJEJ FIRMIE…

— Tak, tak! — Wskazuję na Wyjca. — Dokładnie, Weasley! Dokładnie!

— PONIEWAŻ WYDAJE SIĘ, ŻE JEDYNE CO SPRZEDAJESZ, TO SEKS.

Klaszczę w dłonie. 

— Tak! Dlaczego promujemy to w ten sposób? My nic nawet nie sprzedajemy, Weasley!

— ONA JEST NAJPIĘKNIEJSZĄ CZAROWNICĄ NA CAŁYM ŚWIECIE I WCIĄŻ BYŁA TĄ SAMĄ CZAROWNICĄ JESZCZE DWA TYGODNIE TEMU, ZANIM TY I PARKINSON POŁOŻYLIŚCIE NA NIEJ SWOJE ŁAPY…

— Wiesz — mówię, opierając się o biurko, jakbym ten wyjec był moim starym kumplem. — Ja też nie jestem fanem tej metamorfozy, jeśli mam być szczery, Weasley.

— JEŚLI DOWIEM SIĘ, ŻE W MALFOY CONSULTING GROUP DZIEJE SIĘ COKOLWIEK NIESTOSOWNEGO, JEŚLI BĘDZIE WYKORZYSTYWANA LUB JEŚLI JĄ ZRANISZ, ZAMORDUJĘ CIĘ, MALFOY.

Wyjec staje w płomieniach. I nagle czuję się naprawdę samotny w moim pustym biurze.

Otwieram jednocześnie pozostałe trzy wyjce i po prostu siadam na kanapie, wsłuchując się w ich wrzaski.

Gdy zaczynam spotkanie o dziewiątej rano, Corban Hartford spóźnia się. Nie mam nic przeciwko. A potem ona macha do niego. I on odwzajemnia uśmiech. Jakby byli przyjaciółmi.

Mrugam, odkładam to na później i ponownie przeglądam notatki.

Późnym popołudniem Blaise wchodzi do mojego biura, siada na kanapie i pyta: 

— Skąd znasz Hartforda?

Patrzę na niego, a on ma zwężone oczy.

— Był współpracownikiem adwokata mojego ojca. Został zwolniony za zbytnią moralność.

— Hm — mówi Blaise. — No cóż, mam go na oku. Nie martw się.

Prawie pytam, o co? Ale przypominam sobie, że to Blaise. I on już wie. A jeśli ja widziałem, jak Hartford się do niej uśmiecha, to on już wie o wiele więcej.

***

Środa, 26 stycznia 2000

Dziś mamy spotkanie z Margolisem, a ja nie czuję się pewniej niż ostatnim razem. Ale przynajmniej pozwolę Granger przejąć inicjatywę.

W południe wpadam do jej biura, zachwycony, że ​​widzę Blaise'a gdzie indziej. Być może w końcu zabrał się za swoją pracę.

— Gotowa?

— Tak! — Wstaje od biurka, zamyka atrament i patrzy na mnie swoimi szerokimi oczami.

W kremowej marynarce i spódnicy, tak pięknie opinającej te biodra. Odwracam wzrok, zanim moje spojrzenie zatrzyma się na jej łydkach.

Na szczęście dzielimy windę z dwoma stażystami, którzy udają się na lunch. Dopiero na ulicy jesteśmy sami. Aportujemy się i rozpoczynamy spacer po mugolskim Londynie.

Jedynym powodem, dla którego Margolis wybrałaby mugolski Londyn na miejsce spotkania, byłaby chęć zmylenia mnie. Ale mam ją przy sobie. A poza tym wpadłem do tego lokalu w poniedziałek, sprawdzając menu, oglądając stoliki, badając pracowników.

Więc… ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

— Chciałam cię zapytać — mówi Granger, przerywając mój osąd jakiegoś niechlujnego mugola, którego właśnie mijaliśmy — co się stało z Tyberiuszem Ogdenem? Byłam całkiem zaskoczona, słysząc, że stanowisko Konsultanta do Spraw Wizengamotu nie zostało obsadzone.

— Odmówił. — Otóż ​​to. To wszystko.

Czuję na sobie jej oczy.

— Odmówił? Ale myślałam, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam na myśli sposób, w jaki Noelle o tym mówiła — odpowiada, a ja skupiam się na jak najszybszym dotarciu do kawiarni. Sprowadzam ją z krawężnika, kładąc rękę na jej plecach i zostawiając ją tam o chwilę dłużej niż to konieczne.

Pyta o lunch, który miałem zjeść z Tyberiuszem. Udało mi się zablokować w umyśle całą tę rodzinę.

— Odwołał go. Powiedział, że nie jest zainteresowany moją firmą.

Wreszcie docieramy do kawiarni i otwieram przed nią drzwi, kończąc rozmowę. Może uda mi się wprowadzić ją do środka, niech moja ręka znów spocznie na jej plecach…

Zatrzymuje się w drzwiach i odwraca do mnie. 

— Czy chcesz, żebym do niego napisała?

Niemal prycham na nią i jej filozofię, że wszystkie problemy można rozwiązać za pomocą prostego listu od Złotej Dziewczyny. Ale zaciskam usta, gdy przypominam sobie, jak udało nam się ustalić spotkanie, na które właśnie idziemy.

— Nie, znajdziemy kogoś innego, Granger.

Marszczy brwi, a ja powinienem był się domyślić, że to otworzy wiele drzwi w jej umyśle.

— A co z Noelle? — pyta, a ja się wzdrygam. — Myślę, że złapałam z nią całkiem niezły kontakt. Mogę się z nią zobaczyć, kiedy następnym razem będzie…

— Nie. — Merlinie, gdyby napisała do Noelle… Będzie niezły bałagan do posprzątania. Ta ptaszyna wymyśliłaby własną wersję wydarzeń i pchnęła Granger do pełnego śledztwa. Patrzę jej prosto w oczy i mówię z ciekawą imitacją tonu mojego własnego ojca: — Nie kontaktuj się z Noelle. Słyszysz mnie, Granger?

Patrzę, jak jej oczy błądzą tam i z powrotem między moimi. 

— W porządku.

Tonę w jej ciemnobrązowych oczach jeszcze przez chwilę, a potem wycofuję się i ponownie prostuję. Margolis już tu jest, chociaż my przybyliśmy dziesięć minut wcześniej. Siedzi na wygodnych kanapach, które widziałem w poniedziałek, z mężczyzną, którego nie rozpoznaję. Wygładzam mankiety i prowadzę ją do wnętrza kawiarni.

Margolis tym razem rzeczywiście ściska mi dłoń – chociaż moje palce mogą wymagać po tym lekkiego nastawienia – ale jego towarzysz nie zadaje sobie nawet trudu, by wstać. Mason, jak zostaje przedstawiony. Proponuję zamówić napoje, a Mason postanawia mnie sprawdzić, zamawiając nie jedno, ale dwa dania.

Kiwam głową bez komentarza i kieruję się do lady. Z powodzeniem radzę sobie z mugolskimi pieniędzmi, po czym wracam do stołu.

Granger zaczyna. Ma ze sobą całą prezentację, którą… nie wiem, dlaczego wątpiłem, że zrobi. Skupiam się na herbacie, zamiast patrzeć na jej równo przycięte paznokcie przerzucające strony, słuchając, jak jej głos przejmuje przewodnictwo, przejmuje dominację.

Łapię się na tym, że wpatruję się w jej szczękę, kiedy nagle Mason przerywa jej, pytając o zbiórki pieniędzy. Unoszę na niego brew. Więc jest tu po to, by sprawiać trudności.

— I powiedz mi, Hermiono Granger — mówi Mason, a moje oczy zwężają się, gdy jego głos przepływa po jej imieniu. — Ile kosztuje jednorazowe spotkanie w sądzie z Wizengamotem?

— Jak sądzę, jedynym kosztem jest opłata za zgłoszenie, oscylująca w granicach dziesięciu galeonów.

— Przyjęcia dla zbierania funduszy dla dziesięciu galeonów? — Mason opiera się wygodnie, posyłając mi zadowolony uśmieszek. — Ojej, ojej. Twoja sprawa musi być o wiele głębsza, niż sądziłem, Malfoy.

Przyglądam mu się, pozwalając oczom powędrować ku Margolisowi, który patrzy gdzie indziej. Przegraliśmy. Od początku nie zamierzali z nami współpracować i nic by dzisiaj tego nie zmieniło. Nie ma mowy, żeby Margolis przyprowadził kogoś nieobliczalnego na spotkanie biznesowe.

Odchrząkuję i próbuję przynajmniej ocalić swoją dumę.

— Zbiórka funduszy pokryłaby koszty badań, wyjazd do Lasu Północnego, pensje niestrudzenie pracującego personelu, zakwaterowanie dla watahy, jeśli zdecydują się przyjechać do Londynu na tę sprawę…

Mason przerywa mi. Rozbiera na kawałki naszą propozycję. Obserwuję go i widzę, jak Granger zręcznie sobie z nim radzi. Żal mi jej. Nadal nie wie, że to daremny trud.

— Doceniam wszystko, co pani zrobiła, panno Granger, przygotowując się do tego projektu — zaczyna Margolis — i całą pracę, którą planujesz wykonać dla społeczności wilkołaków, ale jesteśmy zmuszeni odmówić.

Zapada pełna szoku cisza, a ja słyszę, jak w jej gardle coś piszczy, podczas gdy ja nie spuszczam wzroku z dwóch wilkołaków.

— Może to być dla ciebie nieco łatwiejsze, panno Granger, kiedy byłaś w centrum uwagi przez całe życie, ale nie wierzę w przekupywanie mnie dla rozgłosu.

Łatwiej dla niej. Jakbym ją kupił. Coś zaciska się w mojej piersi.

Czuję, jak Granger prycha obok mnie, więc rzucam jeszcze jednym bezużytecznym stwierdzeniem, żebyśmy mogli wyjść. 

— To bardzo niefortunne, panie Margolis. Czy jest coś, co możemy zrobić, aby zmienić twoje zdanie?

— Czy możesz przywrócić do życia Albusa Dumbledore'a? — Mason uśmiecha się do mnie. I zastanawiam się, co byłoby szybsze, moje ramię z różdżką czy jego szczęki. Odzywa się ponownie: — A może potrafisz cofnąć się w czasie i pokonać Fenrira Greybacka, zamiast przez rok bawić się z nim w dom?

Zabawa w dom. Jak wtedy, gdy schodziłem na dół, by znaleźć go przy stole w naszej jadalni, siedzącego na krześle mojego ojca. Albo kiedy dostrzegłem go wąchającego moją matkę, kiedy przeszła obok niego przy kominku.

Ktoś mówi. I dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to ona.

— …żadnych relacji z Fenrirem Greybackiem, których by mu nie narzucono…

— Naprawdę cię nie rozumiem, Hermiono Granger — przerywa jej Mason. — Walczył z tobą w bitwie zaledwie dwa lata temu, a teraz tak ślepo do niego poleciałaś. Wynagrodzenia w Malfoy Consulting Group muszą być doskonałe.

To właśnie jest. Dziękuję, że to zauważyłeś. Drapię się w szczękę i przygotowuję do wyjścia.

— Jeśli dobrze pamiętam, Masonie, nie walczyłeś w mojej wojnie — syczy. — Przynajmniej Malfoy miał na tyle przyzwoitości, by wybrać stronę.

Czuję spadek ciężaru kotłującego się w moim żołądku. Zwykłe wybranie strony nie jest przyzwoitością. Uspokajam się, wpychając do ciasnej komórki wspomnienia mugolskich planów i marmurów, zakrwawionych liter i zraszaczy.

Kominek i błyskawice. Zduszony krzyk. Rozbity żyrandol.

Nic z tego nie było przyzwoite. Nic z tego nie było wystarczające.

Ale jest tutaj. Ponieważ to słuszny wybór. A kiedy ta myśl przechodzi mi przez głowę, ona mówi to na głos.

— …Kiedy znajduję się w sytuacji, w której mogę pomagać niedocenianym ludziom, robię wszystko, co w mojej mocy, aby to zrobić. To nie jest reklama.

Jest wściekła, a ja czuję się zawieszony między tym, jaka jest piękna, a tym, jak bardzo jestem zirytowany.

— Ale to z pewnością niezła okazja na doskonałą sesję zdjęciową — odpowiada Mason, a potem spogląda na mnie: — Prawda, Malfoy? — Ogłasza wzniośle: — Co za drużyna. Czystokrwisty arystokrata i szlama.

Już prawie jestem na nogach, niemal przy jego gardle, kiedy Margolis oznajmia, że ​​wychodzą, ale potem ona wstaje, warcząc na nich, obiecując zemstę. Wychodzi, a ja zostaję z nachmurzonymi wilkołakami. Kiwam głową w stronę Margolisa i wychodzę za nią.

Jest w połowie ulicy, a jej obcasy stukają o chodnik. Mugole schodzą jej z drogi, odwracają się, by na nią popatrzeć. Szybko ją doganiam, obserwując, jak kilka loków wypada z upięcia, podczas gdy magia tańczy po jej ramionach.

Może tak ma wyglądać nasza współpraca. Może to walka po tej samej stronie, z ogniem skierowanym gdzie indziej, kiedy ja po prostu siedzę i patrzę.

Zatrzymujemy się na rogu i ta mroczna myśl tkwiąca w mojej piersi nagle zaskakuje.

Tylko że nie walczymy razem. Ona walczy dla mnie. Ona wkracza do działania, ponieważ zepsuty Śmierciożerca jest tak źle rozumiany.

Znowu jest moim obrońcą. Jak na moim procesie. Wkracza, kiedy nikt jej o to nie prosił.

— Przepraszam za nich — mówi. — Przykro mi, że nie widzą cię w taki sposób, jak ja.

Czyli tak właściwie jak? Moje serce dudni, a skóra mrowi. Granger przechodzi przez przejście dla pieszych, zostawiając mnie za sobą i przypominam sobie jej skrzaty domowe i smoki. Jej wilkołaki.

Jej niedocenianych ludzi.

— Nie potrzebuję twojej litości, Granger — słyszę własny syk.

Odwraca się z szeroko otwartymi oczami. I rozpoznaję to spojrzenie, to zaskoczenie. Z korytarza przed salą sądową.

— Nie masz mojej litości. — Jej oczy skanują mnie w górę i w dół, gdy mówi: — Masz mój szacunek.

Obraca się na pięcie, potrząsając głową, i znika za rogiem. Słyszę dźwięk aportacji, na który kilku mugoli podskakuje, patrząc na ulicę w poszukiwaniu oznak trzasku gaźnika samochodu.

Stoję na rogu, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, zastanawiając się, czym, na Merlina, sobie na to zasłużyłem.

Następnego ranka ma na sobie zwiewną, lawendową sukienkę z dopasowanymi do niej szpilkami i jest to prawdopodobnie najskromniejsza stylizacji, jaką przygotowała dla niej Pansy, a ja wciąż muszę medytować przez kilka minut, aby uspokoić swoje burzliwe myśli.

Wysyłam do Pansy krótką notatkę, żeby wpadła, jeśli znajdzie czas. Kiedy po chwili wychodzi z mojego kominka, ja odpycham w czeluści umysłu obraz guzików z przodu sukienki Granger.

Pansy rozsiada się na moim krześle dla gości, mówiąc, że i tak zamierzała wpaść, i zaczynam tego żałować, ale przecież ona już tutaj jest.

— Czy ty… — Przerywam, próbuję ponownie. — Czy mogłabyś… — Przesuwam dłońmi po twarzy.

Pansy wpatruje się we mnie. 

— Draco, masz udar?

— Jak działa twój kontrakt z Granger? — Mamroczę przez palce.

Ona mruga. 

— W każdą niedzielę wieczorem wysyłam jej pudło z ubraniami na dany tydzień z załączonymi instrukcjami. Ma swobodę wyboru kolejności strojów, ale ja podaję jej sugestie. — Czeka na mój komentarz. — Czy zbliża się coś ważnego? Wiem już o Tygodniku Czarownica. Spotkam się z nią dzisiaj…

— Czy masz rejestr tego, co wysyłasz? Projekty czy… — Moje policzki się rumienią i przewracam oczami na samą myśl. — To śmieszne. Proszę, zapomnij, że ta rozmowa kiedykolwiek miała miejsce.

Opieram czoło o marmurowe biurko, zakładając ręce za głowę.

— Spokojnie. Ta rozmowa wcale się nie odbywa — mówi z powagą. — Czy jest jakiś problem z ubraniami? Czy nie nosi ich właściwie?

— Och, nosi je świetnie — mruczę do biurka.

— Więc o co…

Prostuję się, odwracając od niej wzrok. 

— Czy możesz przesyłać mi kopię tego, co wysyłasz jej w niedziele?

— Nie sądzę, że będą na ciebie pasować, Draco — mówi, a ja patrzę na jej wygięte w zdziwieniu brwi. — Nie czuję się komfortowo z tym, że chcesz kontrolować lub cenzurować jej garderobę…

— Po prostu chcę móc się przygotować. Na to, co nadejdzie. — Przyciskam nasady dłoni do oczu. — Zorientować się, z czym będę miał do czynienia.

Pansy chichocze. Ukrywam twarz.

— Gdzie w tym zabawa? — świergoli. — To tak, jakbym każdego ranka dawała ci prezent. Błagający o rozpakowanie.

— Pansy…

— Nie potrzebujesz szczegółowej listy ubrań, Draco. Potrzebujesz sobie zwalić.

— Odhaczone, dziękuję.

— Potrzebujesz powtórki.

— Również odhaczone, dziękuję.

— Naprawdę? Jest dopiero dziesiąta rano.

Odsuwam ręce od twarzy i odgarniam włosy.

— Jakie są twoje następne kroki? — pyta.

Przełykam i wyglądam przez okno. 

— Moim następnym krokiem jest spotkanie z ojcem w ten weekend. Przez pierwsze dwa miesiące wymagał moich wizyt, więc niebawem będę mógł wykreślić tę styczniową.

— A z nią? — pyta, nachylając się do przodu. — Jakie są twoje następne kroki co do niej?

Przyglądam się marmurowej strukturze blatu mojego biurka.

— Pracujemy nad nowym prawem dla wilkołaków…

— Draco — przerywa mi.

Patrzę na nią. 

— Z nią nie ma żadnych dalszych kroków. Są kontrakty, są zasady — syczę. — To, że ma na sobie inne ubrania, nie oznacza, że ​​mogę iść z nią do łóżka.

Pansy się śmieje. 

— A kto mówi o chodzeniu do łóżka! — Krzyżuje nogi i uśmiecha się. — Teraz możesz spędzać z nią czas. „Lunche biznesowe” i tym podobne. Możesz zapraszać ją na imprezy i gale. I — mówi, unosząc brew — następnym razem, gdy Skeeter cię o nią zapyta, możesz ją skomplementować. Bez użycia słowa „błyskotliwa”.

Jęczę i zamykam oczy. Pansy śmieje się, a ja patrzę na zegarek.

— Mówiąc o spotkaniach biznesowych, mam dzisiaj dwa. Jedno zaczyna się za pięć minut.

Pansy wstaje i mówi: 

— Idealnie. Poproś ją, żeby poszła z tobą.

— Ja… to nie jest jej dział.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — Pansy wzrusza ramionami. — Zaproś ją. Niech wie, jak ważna jest nie tylko dla firmy, ale także dla ciebie. — Prowadzi nas do drzwi, gdy zastanawiam się, jak mógłbym zaprosić Granger na lunch z idealną mieszanką powodów biznesowych i osobistych. — Draco — mówi Pansy, zatrzymując się z ręką na klamce. — Jeśli szybko nie wykonasz wobec niej jakiegoś ruchu, to zrobi to ktoś inny. — Unosi brew i od razu myślę o Hartfordzie. — Nie wiem, czy zauważyłeś, ale wygląda całkiem nieźle w moich ubraniach.

Mruga do mnie.

— Tak, dziękuję, Pansy. — Łapię za marynarkę.

— Serio, widziałeś jej tyłek? — Komicznie rozszerza oczy.

— Tak, dziękuję, Pansy.

Otwiera drzwi, śmiejąc się i gruchając: 

— Hermiono, kochanie! Wspaniale, właśnie przyszłam się z tobą zobaczyć.

Wsuwam rękę przez rękaw marynarki, żeby powiedzieć jej, by przestała blefować, kiedy widzę, że Granger naprawdę stoi przy moich drzwiach. Spogląda mi w oczy i błądzi wzrokiem w tę i z powrotem między Pansy a mną.

— Idealnie — mówi Granger. — W takim razie możemy iść do mojego biura.

— Chciałaś coś ode mnie? — pytam i staram się nie skrzywić na dobór słów.

Ona się jąka. Postanawiam spróbować.

— Ehm, właściwie, jeśli jesteś dziś wolna na czas lunchu, mój klient chciałby cię poznać — mówię. Odwracam wzrok i proszę Carrie o moje dokumenty. — Jeden ze sprzedawców Miodowego Królestwa pozywa Miodowe Królestwo, a przy okazji jest twoim wielkim fanem.

Proszę bardzo. Spotkanie biznesowe. A jeśli porozmawiamy ze sobą w oczekiwaniu na przybycie klienta, będzie to po prostu bonus.

— Nie. Nie jestem wolna — mówi ostro.

Patrzę na nią, a ona marszczy brwi. Jakby przejrzała mnie na wylot.

Co za cholerna katastrofa.

— W porządku — mówię i zanim zdołam posłać spojrzenie Pansy albo zapytać Granger, dlaczego nie chce do mnie dołączyć, ruszam przed siebie i wchodzę do windy, obserwując moje buty stąpające po dywanie.

***

Piątek, 28 stycznia 2000

Otrzymuję list od pana Townsenda. Doskonała wymówka, żeby się z nią dzisiaj zobaczyć.

Idę do jej biura i słyszę śmiech ze środka. To prawdopodobnie Blaise. Pukam we framugę i widzę ją uśmiechającą się do Hartforda, z notatkami i papierami zapomnianymi gdzieś na biurku.

— Hartford. — Pozdrawiam go, a on się do mnie uśmiecha. Nie ma nawet rozsądku, by przetasować papiery lub próbować wyglądać na zajętego. — Jak tam mowa wstępna?

— Już prawie ją kończymy. Potem wyślę ci całość do sprawdzenia.

— Świetnie. — Patrzę na nią, wciąż uśmiechając się na to, co mówił Hartford. — Granger, pan Townsend jest bardzo zainteresowany naszymi działaniami w sprawie wilkołaków. — Muszę odwrócić wzrok. — Chce zjeść z nami kolację w przyszłym tygodniu, aby porozmawiać o wsparciu finansowym. — Podaję jej list. — Wtorek o siódmej.

Patrzę, jak jej oczy prześlizgują się po słowach i uznaję, że powinienem iść. Są w trakcie… czegoś i nie prosili mnie, żebym do nich dołączył.

Nie żebym chciał…

Pieprzyć to wszystko.

Przewracam oczami i wychodzę, sapiąc.

— Malfoy. — I odwracam się, żeby ją zobaczyć biegnącą za mną. — Ja… nie mogę o siódmej we wtorek. Mam… mam coś. — Odwraca wzrok, prawie winna.

Wtorek był preferowanym terminem przez pana Townsenda. Pytam ją, czy zmiana terminu jest możliwa, a ona jąka się, gubiąc w słowach, próbując wyjaśnić… coś.

Jej oczy wędrują z powrotem w stronę jej biurka, gdy wymyśla wymówkę. I kiedy staram się zrozumieć jej słowa, podążam za jej spojrzeniem. Z powrotem do Hartforda.

Zajęta we wtorek. Z Hartfordem. Nie masz nawet za grosz przyzwoitości, żeby zaprosić ją gdzieś w sobotni wieczór, Corban?

Mamrocze coś, ale nie słucham. Blaise miał go pilnować. Pansy nie powinna sprawiać, żeby Granger była aż tak pożądana.

I ona sama nie powinna była się zgadzać.

Podchodzę do niej, ściszając głos.

— Jeśli przekładasz to bardzo ważne spotkanie z powodu czegoś nieistotnego, zakwestionowałbym twoje priorytety, Granger — mówię. — Nie chciałbym myśleć, że priorytetowo traktujesz randkę ponad sprawę wilkołaków.

Wpatruje się we mnie, przyłapana na kłamstwie. Naprawdę słaba z niej kłamczucha.

— Nie mam żadnej randki — syczy, a ja mrużę oczy. — A nawet gdybym miała, to jeśli mówię, że nie jestem dostępna, by iść na spotkanie, to nie jestem dostępna, by iść na spotkanie, Malfoy.

Ogień iskrzy się w jej oczach i tęsknię za czasami, gdy nazywała mnie Draco. Tęsknię za papierem do pakowania prezentów i powieściami Gainswortha.

— W porządku. Poproszę o przełożenie. — Odwracam się na pięcie i już chcę wrócić do swojego gabinetu, kiedy ona dodaje:

— Środa będzie dla mnie najlepsza. W czwartek też jestem niedostępna.

Odwracam się do niej, myśląc o obiedzie, który zaaranżowała moja matka dla Siobhan Selwyn, aby omówić jej butik na Ulicy Pokątnej. 

— Środa nie do końca mi pasuje.

— Och, Malfoy, nie chciałabym słyszeć, że przedkładasz jakąś randkę ponad swoją firmę — warczy, przewracając oczami i znikając w swoim gabinecie.

Prycham i wracam do siebie.

Przez dwadzieścia minut krążę po pokoju, próbując się pozbierać. Próbuję odpuścić te drobiazgi, takie jak Corban Hartford, i skupić myśli na moich klientach. Próbuję zbudować moją ścianę z powrotem.

Po południu wzywam Blaise'a do mojego gabinetu i mówię mu, że musi spróbować jeszcze raz. Musi odepchnąć moje myśli w kąt.

On próbuje. To nie wystarcza,

O czwartej Granger wpada do mojego biura, aby poinformować mnie o finansach jej oddziału i wtedy też się kłócimy.

Przez resztę dnia nie mogę się skoncentrować.

W moim notesie jest adres. Adres kogoś, kogo szukałem wieki temu, przed wojną. Kiedy Severus miał na głowie zbyt wiele. Kiedy znikał, by ścigać Pottera po lesie i jasno dał do zrozumienia, że ​​nie zamierza przeżyć wojny.

Ktoś z Nowego Jorku.

Wyciągam czysty pergamin i pióro.

***

Sobota, 29 stycznia 2000

Strażnik z Azkabanu otwiera mi drzwi i wchodzę do małej sali spotkań. Mój ojciec opiera się o bok metalowego stołu, czytając gazetę.

— Ojcze.

Drzwi się zamykają.

— Draco, jak dobrze, że mnie odwiedziłeś. — Składa gazetę i odwraca się do mnie.

— Mówiłem, że się pojawię. W styczniu i w lutym.

— I oto jesteś, na dwa dni przed końcem miesiąca. — Krzywi się do mnie, po czym podnosi gazetę i widzę ciemne włosy Granger i jej zieloną sukienkę na pierwszej stronie. — To jest wspaniałe.

Mrugam. Zapomniałem, jak przyjmować komplementy od mojego ojca. Tak naprawdę to nawet nie jest komplement dla mnie.

On kontynuuje: 

— Czy twoja lista klientów się wydłużyła? Twoja rozpoznawalność z pewnością się poprawiła.

— Ja… Tak, otrzymałem wiele silnych i pozytywnych reakcji na artykuł. Na nią.

Wskazuje, bym usiadł. 

— A robota Pansy jest genialna. Naprawdę oszałamiająca — mówi. Kiwam głową i odsuwam krzesło. — Taka wygląda o wiele lepiej, nie sądzisz?

Zaciskam szczękę. 

— Niby jak lepiej?

— Jest lepiej przygotowana. Bardziej pożądana. I cudownie jest widzieć te jej śmieszne włosy w końcu ujarzmione. Już nie jest dziką nastolatką. — Siada naprzeciwko mnie, a ja zaciskam usta, przełykając wszelkie komentarze na temat mojego zamiłowania do jej dzikich włosów. On uśmiecha się do mnie. — O wiele bardziej jak żona Malfoyów.

Patrzę mu w oczy, przeszukując je, czekając na jego grę.

Mówi: 

— Jak układają się sprawy między wami?

— Ściśle profesjonalnie — mówię. — Jest moją pracownicą i podpisała wszystkie umowy. Powiedziałeś mi, żebym wykazywał powściągliwość, więc właśnie tak zrobiłem. Nigdy nie zrobiłbym niczego, co mogłoby narazić firmę i biuro...

Ojciec obserwuje mnie, a potem nuci. 

— A coś poza biurem? — Posyła mi chytry uśmiech. — W tej małej księgarni?

Krzywię się na niego. 

— Nie. Ona już tam nawet nie pracuje.

Unosi brew. 

— Naprawdę? — Odchyla się na krześle. — Jesteś tego pewien?

Obserwuję go. Na jego ustach pojawia się powolny uśmiech.

— Tak.

— Była tam tylko w zeszłym tygodniu. — Przechyla głowę w moją stronę. — Pomagając Corbanowi Hartfordowi z kilkoma książkami z najwyższej półki.

Czuję bicie mojego serca aż w opuszkach palców. Pamiętam ją na drabinie, sięgającą do wysokich półek. Jej koszulkę wymykającą się z dżinsów. I jej nagą skórę.

Przełykam i patrzę na niego. On się uśmiecha.

— Między panną Granger a panem Hartfordem nie ma żadnej Umowy Miłosnej, zgadza się?

***

Sobota, 29 stycznia 2000 - później

Otwieram krzywe drzwi do Cornerstone i oto ona. Jakby nie minął żaden czas. Czyta książkę za ladą.

— Myślałem, że rzuciłaś tę pracę.

Spogląda w górę, zaskoczona moją obecnością. 

— Nie. A powinnam?

— Tak.

Mruga, patrząc na mnie. A kiedy mówi coś o „logicznych powodach”, ja próbuję sformułować własne. Znowu jest w dżinsach. W cienkiej, bawełnianej koszulce. A jej włosy wróciły do swojej dawnej postaci. Znowu rozpuszczone i z lekka nieujarzmione.

Podążam za nią między regałami, trzymam się blisko. Nie mogę uwierzyć, że jest prawdziwa. Myślałem, że ją straciłem.

Mówię jej, żeby przestała. Nie podoba jej się to. Wyciągam z dupy jakiś argument odnośnie konfliktu interesów i ona dobrze wie, że błądzę na ślepo.

Ale ta wersja jej osoby jest nasza. I sięga po książki dla Hartforda. A Lucjusz nadal ją tutaj szpieguje.

Ignoruje mnie, przewraca oczami i odkłada książki z powrotem na półki w tych ciasnych dżinsach. I sam siebie nie rozumiem, kiedy mówię: 

— Poza tym masz podpisany kontrakt z Pansy. Gdyby niewłaściwa osoba zobaczyła, co nosisz w tej księgarni w weekendy, naraziłabyś na szwank jej karierę, a także swój wizerunek.

Odwraca się, by na mnie spojrzeć, rzucając mi tym swego rodzaju wyzwanie. Obrażam jej mugolski strój, a ona szydzi ze mnie.

— Jesteś moim szefem od poniedziałku do piątku, Malfoy. Sobota i niedziela to moje dni wolne, w które mogę robić, co tylko mi się spodoba. Będę pracować w tej księgarni tak długo, jak zechcę.

I znowu mnie ignoruje. Odkłada książki na półki. Olewa mnie.

Opieram się o regał, przysuwając się bliżej niej.

Spójrz na mnie.

Znowu próbuje mnie obejść, ale ja przyszpilam ją w miejscu.

— Dopóki jesteś zatrudniona przez Malfoy Consulting, Granger, właśnie tak będziesz się zachowywać i ubierać — syczę. — Jeśli jednak chciałabyś wrócić do pracy w Ministerstwie jako maszynka do składania raportów, nie wnosząca żadnych trwałych zmian dla twoich świętych, magicznych stworzeń, to śmiało.

— Jestem tam zatrudniona tylko w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek i piątek, Malfoy. Za to wolna jestem w…

— Och, musiałem przeoczyć twoje rezygnacje składane w piątkowe popołudnia i wnioski o zatrudnienie w poniedziałkowe poranki.

— Otrzymuję wynagrodzenie tylko od poniedziałku do piątku. Możesz kontrolować moje miejsce pobytu tylko od poniedziałku do piątku.

Ten ogień w jej oczach. Jej loki tańczą, gdy przechyla głowę w moją stronę. I nie chcę, żeby ktokolwiek inny ją taką widział. Nieokiełznaną.

Brakuje mi tchu, gdy pytam: 

— A ile kosztowałoby kontrolowanie sobót i niedziel, Granger? Jestem pewien, że mógłbym nawet z nadwyżką pokryć pensję, którą tu zarabiasz.

Jej oczy prześlizgują się do moich ust, zanim zaczyna się śmiać i mówi: 

Nie potrzebuję więcej pieniędzy, Malfoy…

— Więc czego potrzebujesz?

Poproś mnie o cokolwiek, a już jest twoje.

Patrzę, jak jej oczy się rozszerzają, a ona znów patrzy na moje usta. I zastanawiam się, czy istnieje jakikolwiek wszechświat, w którym ona myśli o tym, co ja. Zastanawiam się, w jaki sposób mogę dać jej to, czego potrzebuje. Dać jej to tutaj, w naszej księgarni.

I jedyny głos, o którym nigdy nie sądziłem, że usłyszę, kiedy będę tak pobudzony: 

— Hermiono? Dzień dobry?

Potter.

I czuję się, jakby przeszył mnie wstrząs. Odsuwam się od niej. Ona zbiera się w sobie i rusza do przodu, nie zaszczycając mnie nawet najmniejszym spojrzeniem.

Potter patrzy na mnie dziwnie, kiedy wynurzam się spomiędzy półek. Wkopał się, zapraszając mnie na lunch, i pomimo jej protestów, pół godziny później siadam do herbaty z Potterem, jego Weasleyówną i moją Granger, nie osiągając żadnego z celów, które postawiłem sobie w księgarni. A Merlin wie, co to było.

Zastanawiam się, czy właśnie tak wyglądałaby podwójna randka z Potterami. Z wyjątkiem tego, jak się teraz na mnie patrzy. Ciekawe, czy siedzę na miejscu Rona Weasleya.

Granger unosi filiżankę kawy, trzymając pod nią spodek swoimi delikatnymi palcami i wprawną ręką, gdy Potter papla o tym, co działo się w ministerialnej lidze Quidditcha, odkąd przestałem w niej grać.

Dziwne. Przyłapuje mnie na patrzeniu na jej filiżankę kawy, a ja szybko odwracam wzrok.

***

Poniedziałek, 31 stycznia 2000

Dzisiaj biuro ma odwiedzić ktoś z Tygodnika Czarownica, by zrobić artykuł o Hermionie Granger. Pansy pracuje w pustym gabinecie, który powinien należeć do Ogdena.

Kiedy wchodzę do siebie i odkładam swoje rzeczy, natychmiast idę sprawdzić, co u Pansy.

— Wszystko w porządku?

Pansy grzebie w wieszaku z ubraniami, kiedy odpowiada: 

— Tak, kochanie.

— Granger już jest?

— Jestem tutaj — odpowiada cichy głos zza parawanu.

A potem wychodzi. Niebieska sukienka. Z koronką. Podkreślona talia i rozkloszowana spódnica. To jak wejście do myślodsiewni.

Pansy piszczy i pomaga jej z zapięciem, po czym posyła mi uśmiech.

Zaciskam szczękę. Ona… zrobiła to celowo.

Patrzę, jak Pansy Parkinson pomaga Hermionie Granger włożyć sukienkę niczym na Bal Bożonarodzeniowy i nie jestem nawet pewien, którą czarownicę na niego eskortuję.

Mrugam, układam cegły, mieszam cement. Mówię jej o przełożeniu spotkania Starszych Konsultantów i szybko wymykam się do swojego gabinetu.

Siadam w fotelu i wpatruję się w pustą kartkę papieru, aż zdołam oczyścić umysł. Nie otrzymałem odpowiedzi z Nowego Jorku.

Idę do Melody, żeby sprawdzić, czy ma dla mnie jakieś listy z Ameryki. I po drodze mijam otwarte drzwi.

Na szczęście zdjęła już sukienkę. Tracey i Dafne zajmują się jej włosami i twarzą. Przekształcają Granger, dziewczynę z księgarni, w Nowoczesną Czarownicę Biznesu.

Marszczę brwi, kiedy Melody odpowiada, że nic dla mnie nie ma. Pół godziny później znajduję powód, by ponownie przejść przez piętro i zastaję Tracey upinającą jej włosy, zbierając je u góry.

Ujarzmione, szepcze do mnie głos Lucjusza.

Zmieniając ją dla mnie w żonę godną Malfoyów.

Granger spogląda mi w oczy, gdy wpatruję się w nią, przez otwarte drzwi. Szybko odwracam się, by odwiedzić Dorotheę.

Jeszcze kwadrans i znowu odwiedzam Melody, pytając o pocztę. Słyszę, jak Granger prosi Dafne, żeby ta zamknęła drzwi.

Wracam do swojego gabinetu i siedzę cierpliwie, medytując, dopóki Pansy nie przychodzi mnie odwiedzić.

— Podobał ci twój poranny prezent? — Uśmiecha się, zamykając za sobą drzwi.

Wzdycham. 

— Wiesz, że tak — odpowiadam, a Pansy śmieje się, kładąc łokcie na oparciu mojego krzesła dla gości. — Mam prośbę… — zaczynam, a ona unosi na mnie brwi. — Jej włosy.

— Jej włosy?

— To nie jest… to znaczy, czy jej włosy nie są u niej czymś charakterystycznym? — Odwracam się twarzą do okna.

— Wolisz, żeby były nieokiełznane i dzikie? — pyta, a potem w jej głosie pojawia się drażniąca nuta. — No cóż, Draco, gdybym wiedziała, że wystarczyło zapuścić włosy i zrobić sobie trwałą…

Wpatruję się w nią. Pansy chichocze. Odchrząkuję i mówię ostrożnie: 

— Lucjuszowi się to podoba. Podoba mu się, że Pansy Parkinson ją ujarzmiła.

Jedna z jej brwi powoli unosi się ku niebu. 

— Ach tak? — Marszczy brwi, podnosi się i mówi: — Przepraszam cię na chwilkę.

Wychodzi, a ja jestem sam przez może sześćdziesiąt sekund, zanim moje drzwi ponownie się otwierają i ta bosa awanturnica zaczyna krzyczeć na mnie o swojej fryzurze. Nie mogę przestać wpatrywać się w jej stopy, gdy przechadza się, tupie i beszta mnie za to, że mam czelność mieć jakąś opinię o jej ubraniach lub włosach.

— Nie rozumiem, dlaczego możesz mieć jakąkolwiek opinię na temat moich włosów na moją własną sesję zdjęciową!

— To była tylko sugestia… — próbuję.

— Więc zatrzymaj ją dla siebie!

— Co się z tobą dzieje?

— Nic się ze mną nie dzieje…

— Od kilku dni zachowujesz się jak suka!

Ona wzdycha i podchodzi do mnie. 

Może dlatego, że właśnie zdałam sobie sprawę, że od miesięcy byłeś fiutem!

Ona prosi się dzisiaj o kłótnię. A Blaise pojawia się w progu tylko po to, żeby nas zatrzymać, zasugerować, żebyśmy zamknęli drzwi. Granger wychodzi z mojego gabinetu jak burza, a Blaise spogląda na mnie.

— Myślisz, że jest naga pod tym szlafrokiem? — pyta.

Marszczę brwi. 

— Spieprzaj stąd.

Tego ranka nasza biurowa Nowoczesna Czarownica Biznesu nie odzywa się do mnie już ani jednym słowem. Właśnie zaczynam spotkanie Starszych Konsultantów i postanawiam nie czekać na nią dłużej, kiedy nagle wpada do sali konferencyjnej, z eleganckimi włosami i znowu w tej niebieskiej sukience.

Przeprasza wszystkich i podchodzi do mnie. Do swojego miejsca. Podchodzi do swojego miejsca.

Spogląda spod swoich długich rzęs i pozwala mi kontynuować.

Jak mam poprowadzić spotkanie, kiedy ona tak wygląda. Podczas gdy siedzi na krześle obok mnie, wyglądając jak ze snu.

Odchrząkuję i kontynuuję.

Ma nową propozycję. I muszę słuchać jej prezentacji, próbując nie myśleć o tym, jak wiruje jej niebieska sukienka, a materiał podnosi się w tańcu, by pokazać jej kolana.

— Chcę się upewnić, że sprawa polityki wilkołaków jest w pełni finansowana, zanim rozpoczniesz inne projekty, które również wymagają pozyskiwania funduszy.

Wydaje się, że mnie nie rozumie. Kłócimy się przed innymi pracownikami i wygląda na to, że ona naprawdę nie rozumie, co to jest budżet kwartalny.

— Tak, jak powiedziałem, świetny projekt na kwiecień. W marcu możemy wysłać ciebie i Waltera do Somerset, żeby zacząć zbierać dane.

Wstaję i informuję wszystkich, że to koniec spotkania. Ona mamrocze pod nosem przekleństwo, jakąś obelgę, która sprawia, że ​​Mockridge unosi na mnie brew.

Idę za nią z powrotem do jej biura i może mimo wszystko odbędziemy jednak tę kłótnię.

Uderza we mnie drzwiami kiedy wchodzę i prawie widzę jej uśmiech.

— Dlaczego w ogóle tu jestem, Malfoy? — prycha. Zamykam drzwi, przyglądając się jej uważnie. — Powiedziałeś mi, że chcesz „tworzyć prawo” i „zmieniać świat”. Co za bzdury.

Ponownie staram się wyjaśnić kwestię budżetu. Ona przechadza się po pokoju, a ruch rozwiewa jej spódnicę. Jakby znowu tańczyła w Wielkiej Sali.

Wkładam ręce do kieszeni, żeby do niej nie sięgać.

Ona znowu opiera dłonie na biodrach i przerywa mi: 

— Karzesz mnie?

— Karzę cię?

— Tak, bo nie odeszłam z Cornerstone?

Och, więc zamierza ponaciskać dzisiaj wszystkie guziki.

Znowu na mnie krzyczy, a ja jej przerywam. 

— Granger…

— Dlaczego w ogóle tu jestem, Malfoy?! W Malfoy Consulting? — Rozkłada szeroko ręce.

— Chciałem, by jak najlepiej…

— Powiedziałeś, że wszyscy potrzebują drugiej szansy, ale myślę, że nie mówiłeś wtedy o magicznych stworzeniach. Mówiłeś o rodzinie Malfoyów i ich reputacji.

Mocno szturcha mnie w klatkę piersiową. I myślę o osądzających mnie oczach Mockridge’a, gdy przed chwilą mnie obraziła.

— Zważaj na swój ton, Granger.

Może sobie tak ze mną rozmawiać w księgarni. Nawet w Dworze, nad miską zupy dyniowej. Ale nie tutaj. Nie, kiedy jest przebrana za Nowoczesną Czarownicę Biznesu, Starszą Konsultantkę.

Bo nie mogłaby być obiema z tych rzeczy.

— Cieszę się, że naprawdę mogłam „dopełnić” twój starszy personel, Malfoy — syczy. — Mój Boże, beze mnie nie osiągnąłbyś swojego wskaźnika szlam. — Moje oczy drgają na to słowo. — Jak kiedykolwiek zmieniłbyś opinię publiczną o rodzinie Malfoyów bez tego? Czyż nie?

Ona płonie. I jest w tym coś tak gwałtownego, że nie widziałem tego od września. Od czasu Gainswortha. Kiedy wcisnęła mi książkę w pierś i zażądała, żebym ją przeczytał. A może wcześniej. Sięgając z powrotem do trzeciego roku, kiedy jej dłoń spotkała się z moją twarzą.

Wędruje, płonie. Wyzywa mnie za posiadanie wyłącznie męskiego personelu. Sugeruje, że jej jedyną wartością dla mnie jest to, że jest mugolką i kobietą.

— Przestań. Natychmiast przestań, Granger. — Musimy to cofnąć. Musimy zacząć od nowa.

— Nie, dzięki. Jeszcze nie skończyłam. — I staje przede mną, jej oczy płoną, a niebieska sukienka wiruje. — Zakładam, że jest to najważniejsze, co wnoszę do tego zespołu, ponieważ najwyraźniej nie ma to nic wspólnego z moimi relacjami ze społecznością magicznych stworzeń, w końcu jestem Hermioną Granger, Złotą Dziewczyną. Czy miałeś nadzieję, że rozsypię wokół ciebie trochę tego złotego pyłu, Malfoy? Przyznaję, że to wygląda świetnie na sesjach zdjęciowych z twoją kumpelą Skeeter!

Popycha mnie. I zaciskam pięści, żeby jej nie złapać. Jest za blisko. I jest ubrana w ciuchy Pansy. I wcale nie jest to coś, czego pragnę. Chcę loków. Dżinsów.

— Czy o to właśnie chodzi, Malfoy? Czy fajnie jest mieć Złotą Dziewczynę, żeby móc się nią chwalić? By była nagłówkiem w twoich artykułach w Proroku? Cóż, jeśli nie chodzi o mój status krwi lub płeć, to musi to być moja sława.

Znowu mnie popycha. I próbuję. Próbuję włożyć ją z powrotem do jej pudełka. Próbuję głęboko oddychać. Próbuję stąd wyjść.

I znowu uderza mnie idea, że istnieją dwie wersje jej osoby. Jedna elegancka, Nowoczesna Czarownica Biznesu, smukła, o gładkiej skórze, błagająca mnie, bym się nią zachwycił. I jest też Złota Dziewczyna, z ogniem i dowcipem, płonąca chęcią, by przejąć świat i walczyć ze mną na każdym kroku. I zawsze będę zdradzał jedną z drugą.

Jej oczy są jasne, mokre. A ona krzyczy: 

— A może jestem tu tylko po to, żeby bawić się z Pansy w przebieranki! Czy o to chodzi, Malfoy? By dać swojej pieprzonej dziewczynie lalkę do zabawy?

Znowu mnie popycha i ja też muszę jej dotknąć. Muszę wiedzieć, czy naprawdę tu jest. Chwytam ją za nadgarstek i przyciągam do siebie.

— Nie dotykaj mnie — ostrzegam ją. Patrzę jej w oczy, mówiąc, że wszystko się zmieni. Jeśli znowu mnie popchnie, pęknę.

Dyszy, a powietrze muska moje usta, gdy jej włosy wymykają się z tego idealnego upięcia. Ta bezczelna wiedźma błaga, żebym pękł.

A może mogę mieć i jedną, i drugą. Może to nie zdrada. Może są takie same. I mogę mieć je obie.

Wyciąga rękę i ponownie uderza mnie w pierś.

I przyciągam ją do siebie, dyszącą przy moich ustach, palcami chwytając za jej pokręcone włosy. To jest jedno i to samo. Ona jest nimi obiema i mogę ją mieć. Ona się o to prosi.

I ta od dawna obmyślana teoria ożywa, kiedy ona rozchyla usta, żeby mnie do nich wpuścić.

Smakuje jak kawa i grzech.


4 komentarze:

  1. W końcu pocałunek 😍 Choć już to przerabialiśmy, to i tak się tym jaram, jakbym czytała to pierwszy raz, bo to przecież jest zupełnie nowa perspektywa. To jak Draco jest o nią zazdrosny 😍 No kocham to po prostu. Ale Pansy ma rację, jeśli on nic nie zrobi, to ktoś inny coś zrobi i będzie za późno. Jest atrakcyjną kobietą i każdy mężczyzna to zauważył. Pansy zdziałała z nią prawdziwe cuda i Draco przeżywa teraz prawdziwy koszmar, bo musi ją oglądać wyglądającą tak wspaniale, że jego spodnie stają się praktycznie niemalże od razu za ciasne i musi mierzyć się z perspektywą tego, że inni mężczyźni także mogą przechodzić przez podobne problemy. Ale gdyby tylko wiedział wtedy, co spowodowało jej nagłą zmianę humoru xD A to wszystko jej wina. Bo gdyby nie używał jej jako karty przetargowej załatwiając sobie coraz to nowe kontakty i pracowników, to nie miałby teraz takich problemów. Ale gdyby było inaczej, prawdopodobnie nie doszłoby także do tego pocałunku xD Taką Hermione Draco lubi najbardziej. Pełną pasji i zaangażowania, oraz taką, która nie pozwoli na to, by ktoś jej mówił co ma robić i jak ma żyć. Nie, kiedy ktoś robi to specjalnie, a ona jest tego świadoma.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tej perspektywy to dla mnie bomba emocjonalna pełna napięcia!

    OdpowiedzUsuń
  3. O rany. Uwielbiam to opowiadanie <3 te emocje. Cudownie mroczne po stronie Draco. Zdecydowanie jest to jedno z moich ulubionych historii. Dziękuje za to tłumaczenie. Nie mogę się doczekać dalszej części... :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Panie, pobłogosław Carrie, która uchroniła prezesa przed totalną kompromitacją xD Seks, serio, Malfoy? Raczej jej nieprzeciętny umysł, który pobudza cię jeszcze bardziej, ale nie może nie wdawajmy się w szczegóły ;) Ochhh, Hermiona musiała wyglądać naprawdę seksownie w tej ślizgońskiej, obcisłej zieleni! Może jednak należą się gratulacje za to, że się na nią nie rzucił. Albo że nie zemdlał. Albo że nie zrobił z siebie totalnego debila, a przynajmniej w tym momencie, bo to, co się wydarzyło kilka dni później woła o pomstę do nieba. Ja rozumiem, że ledwo sobie poradził z jej strojami, i aż musiał się posunąć do takiej rozmowy z Pansy (swoją drogą, uwielbiam tę Pansy!), plus ten wredny Mason i ojciec z tymi swoimi szpilami, tak precyzyjnie wbijanymi, ale kurczę... Ta rozmowa w księgarni nadal mnie żenuje i krępuje, i czytając ją z tej perspektywy nadal odczuwam dyskomfort. Faceci są żałośni! Na szczęście kolejna ich kłótnia W KOŃCU sprowokowała pocałunek, bo - słowo daję - to napięcie między nimi było tak nieznośne, że naprawdę człowiek tylko czekał, aż Blaise (Blaise, niezawodny Blaise :) Zakrztusiłam się kawą ze śmiechu na jego niezbyt subtelne uwagi. Złoto, prawdziwe złoto! <3) popchnie jedno na drugie i sam ich do tego zmusi. Albo Pansy. Z tą niebieską sukienką wygrała! Dobrze ci tak, Malfoy. I to nawet nie jest ironia! ;)

    OdpowiedzUsuń