Rekomendacja muzyczna do niniejszego rozdziału: Aqualung and Lucy Schwartz - Cold, The Fray - Be Still, Mumford and Sons - Timshel.
_____
Hermiona przestała płakać dziesięć minut temu.
Po tym, jak przez mniej niż sześćdziesiąt sekund zawodziła żałośnie, wtulona w klatkę piersiową Draco, nagle się uspokoiła, odsunęła, a potem brutalnie otarła rękawem ślady swoich łez, jakby się ich wstydziła. Wyprostowała ramiona i wzięła głęboki oddech; z determinacją godną żołnierza. Draco zapytał ją, czy wszystko z nią w porządku, a ona odpowiedziała: „To nie pora na to. Powinnam im pomóc”. A potem, rzucając ostatnie łamiące serce spojrzenie w stronę martwych ciał Tonks i Remusa, odeszła. Od tego czasu nie wypowiedziała więcej niż kilka pojedynczych słów.
Draco chciał jej powiedzieć, że nikt nie będzie żałował jej żadnej chwili skradzionej na żałobę i że może krzyczeć w jego ramię tak długo, jak tylko będzie potrzebowała, ale tego nie zrobił. Rozważał zaoferowanie jej jakiejś formy pocieszenia, pomimo ogólnego dyskomfortu związanego z czułymi gestami, ale kiedy próbował położyć rękę na jej plecach, ona tylko zapewniała go, że nic jej nie jest. Lekceważyła go, powtarzając, że wszystko z nią w porządku, chociaż wyraźnie tak nie było.
Gdyby nie tłum, Draco czuł, że mógłby zareagować tak jak wtedy, gdy Hermiona wróciła do ich dormitorium po rzuceniu Obliviate na swoich rodziców. Podczas gdy niektórzy ludzie całkiem nieźle radzili sobie z tłumieniem niepokoju, w tym on sam, dobrze wiedział, że dla Granger stanowiło to niesamowitą trudność. Jednak nie mógł jej tutaj sprowokować. Spoczywało na nim zbyt wiele obcych oczu; większość z nich nieufna i wrogo nastawiona. I nie, nie obchodziła go ich ciekawość, dlaczego Granger tak chętnie stała u jego boku, ale wątpił, by zrobienie sceny przyniosło korzyść tej sytuacji.
Więc po prostu pozwolił jej być.
Po prostu pozwolił jej kontynuować, tak jak wszystkim innym.
Wielka Sala była jak fabryka połączona z pogrzebem. Nieironicznie. Wydawało się, że wszyscy zebrani w pomieszczeniu dzielą się na dwie kategorie: żałobników i robotników. W pobliżu wejścia do Wielkiej Sali, całkiem niedaleko Granger i jego samego, Draco widział głowy Blaise'a i Lovegood podskakujące nad tłumem, gdy pomagali oni w sprzątaniu gruzu blokującego podwójne drzwi. Millicenta, Tracey i Miles pracowali z Lee Jordanem i Deanem Thomasem, rozdając koce, a niezliczeni inni uczniowie usiłowali wnieść swój wkład w każdy możliwy sposób. Byli też inni, stojący przed rzędem poległych, nieruchomi z szoku i smutku.
Ale tak naprawdę wszyscy byli żałobnikami. Niektórzy po prostu radzili sobie lepiej z uśmierzaniem bólu i robieniem tego, co należało. Jak Granger.
On i Granger siedzieli teraz w pobliżu kolejki rannych. Dziewczyna była zajęta leczeniem drobnych skaleczeń i otarć ofiar oraz upewnianiem się, że każda z nich otrzyma zapas wody. Nie była to żmudna praca; większość ludzi nie dbała o to, by ich drobne rany zostały wyleczone, ale przynajmniej Hermiona miała na czym się skupić. Draco nie mógł jednak zrozumieć, jak w ogóle mogła znieść przebywanie w tym miejscu.
Rząd rannych był o wiele gorszy niż rząd zmarłych.
Według Slughorna prawie wszystkie zapasy mikstur leczniczych wyczerpano już jakiś czas temu, jeszcze zanim Draco wszedł do Wielkiej Sali. Nie było Szkiele-Wzro, Eliksiru Uzupełniającego Krew ani Eliksiru Oczyszczającego Rany, a ponieważ wszystkie te mikstury wymagały co najmniej trzech godzin warzenia, wiadomo było, że nie pojawią się tu w najbliższym czasie. Pomfrey i profesorowie starali się pomóc ofiarom, ale zaklęcia lecznicze i w połowie pusta puszka maści na oparzenia były jedynym, co mieli.
Wojownicy z najcięższymi obrażeniami musieli po prostu czekać w agonii, odwlekając swoją śmierć, jeśli tylko mogli, a ich jęki i szloch były stale unoszącym się dookoła agonicznym szumem. Tylko w ciągu ostatnich dziesięciu minut zespoły ratunkowe przyniosły do Wielkiej Sali osiem osób; cztery z nich natychmiast umieszczono w rzędzie zmarłych, dwie czekały na leczenie ran, które da się uleczyć, a kolejne dwie zmarły powolną, bolesną śmiercią. Mozolnie. Głośno. Zaledwie dwadzieścia stóp od miejsca, w którym siedzieli Draco i Hermiona.
W rzeczywistości rząd rannych był także rzędem umierających.
Hermiona uniosła głowę, kiedy Oliver Wood wszedł do sali z dziewiątą odzyskaną ofiarą przewieszoną mu przez ramię, kierując się prosto ku rzędowi ofiar śmiertelnych. Podążając za jej wzrokiem, Draco zobaczył tylko kępkę zlepionych krwią, mysio-blond włosów i krawat Gryffindoru kołyszący się z boku na bok, jednak z tej perspektywy nie rozpoznał tożsamości ciała. Odwrócił się, by spojrzeć na Granger, widząc, jak jej rysy nieco się napinają, gdy przerwała w połowie zdanie, by obserwować, jak Wood ostrożnie umieszcza ciało obok reszty poległych.
— To Colin Creevey — mruknęła. — Nieletni. Mugolak.
Draco zmarszczył brwi.
— Granger...
— Nie powinno go tu być. Powinien był uciec z innymi.
Niepewny, co mógłby powiedzieć, Draco milczał, gdy Hermiona wznowiła napełnianie butelek z wodą. Blondyn nieświadomie wyciągnął rękę i wplątał palce w niektóre z zabłąkanych loków, które wysunęły się z jej kucyka, owijając je wokół kciuka, muskając jej plecy wierzchem dłoni. Nie był pewien, czego się po niej spodziewał, ale liczył na jakąś reakcję; może westchnienie albo dreszcz, ale ona ani drgnęła. Gdyby nie subtelne unoszenie się i opadanie jej klatki piersiowej, wątpiłby, czy w ogóle oddychała.
Przyglądał się jej uważnie, obserwując jej niepokojąco szarą cerę, opuchnięte oczy i spierzchnięte usta. Wyglądała na chorą. Bardzo chorą.
Już miał coś powiedzieć. Choć nie miał pojęcia co, jednak po chwili nie miało to już żadnego znaczenia. Ktoś zawołał jego imię, zanim on sam zdążył wymamrotać jej własne.
— Panie Malfoy — powiedziała McGonagall, brodząc w jego stronę przez tłum uczniów. — Przepraszam za zwłokę, ale mogę… — urwała, a wyraz jej twarzy złagodniał. — Panno Granger.
Hermiona uniosła głowę, spoglądając na dyrektorkę pustym wzrokiem.
— Pani profesor...
— Moja droga, nie wyglądasz dobrze…
Hermiona spojrzała na rząd zmarłych i ciężko przełknęła ślinę.
— Nic mi nie jest — skłamała. — Ja po prostu... wszystko w porządku.
Draco zmarszczył brwi i przycisnął dłoń do jej pleców. Skóra dziewczyny była lodowata, co wyraźnie czuł przez jej sweter.
— Wszyscy mówimy, że czujemy się w porządku, ale to nie jest prawda — powiedziała cicho McGonagall. — Spróbuj utrzymać opanowanie, Hermiono. To wszystko, co możesz teraz zrobić…
— Tak, pani profesor — skinęła głową. — Co chciała pani powiedzieć Draco?
— O tak. Panie Malfoy, mogę teraz uleczyć pańskie ramię, jeśli jest pan na to gotowy?
— W porządku — powiedział Draco, wstając. Jego kończyny były niczym gałęzie drzew; sztywne i skrzypiące. Ból w ramieniu zelżał do tępego, pulsującego ucisku, który przez ostatnie trzydzieści minut chłopak starał się ignorować. Kiedy szedł za McGonagall na tyły Wielkiej Sali, poczuł, jak mała, wilgotna dłoń delikatnie szarpie jego palce. Kiedy się odwrócił, twarz Granger była inna; wciąż ponura i zagubiona, ale także zamyślona.
— Czy chcesz, żebym poszła z tobą?
Draco zatrzymał się w miejscu. Szczerze mówiąc, nie. Nie, nie potrzebował, żeby z nim szła. Ale tego chciał. I może ona musiała z nim iść. Może potrzebowała czegoś, co odwróciłoby jej uwagę. Być może nawet oboje tego potrzebowali.
— Tak — powiedział w końcu.
Ruszyli ramię w ramię do miejsca, w którym czekała McGonagall, usadowiona na stołku gdzieś na drugim końcu Wielkiej Sali. Draco poświęcił chwilę, by rozejrzeć się dookoła, zauważając siedzącą niedaleko rodzinę Weasleyów, rozmawiających między sobą. Tuż za McGonagall, Slughorn leczył wyraźnie zniekształconą kostkę Eddiego Carmichaela. Opiekun Domu rzucił Draco niemal doceniające spojrzenie, jakby był wdzięczny za jego obecność.
— Usiądź — poleciła McGonagall, czekając, aż Draco usadowi się na stołku obok niej. — To nie powinno zająć zbyt długo, ale może być dość bolesne. Skończyły nam się Eliksiry Łagodzące Ból.
— Cudnie — wymamrotał Draco.
Hermiona usiadła u jego boku, a on patrzył wyłącznie na nią, gdy McGonagall rzuciła zaklęcie, by rozerwać rękaw jego koszuli, odsłaniając niebieską, posiniaczoną skórę jego ramienia. Kiedy Hermiona podała mu rękę, ujął ją bez wahania, splatając ze sobą ich palce i mocno ściskając. Wpatrywał się w nią uważnie, pilnie przyglądając jej rysom. Nie miał ostatnio zbyt wiele okazji, by móc naprawdę na nią spojrzeć.
Jakkolwiek dziwnie to brzmiało, intensywna fala… czegoś, przepłynęła przez niego. Była to jedna z tych emocji, których żadne słowo nie jest w stanie opisać, choć uczucie jest w twojej głowie, sercu, żołądku, wszędzie. Hermiona wyglądała tak... urzekająco w tym momencie, pomimo popielatej skóry i zakrwawionych ust. Gdyby kiedykolwiek został przesłuchany i zmuszony do ujawnienia najskrytszych sekretów swojej duszy, powiedziałby, że to właśnie ta chwila – ta konkretna chwila – potwierdziła jego uczucia do Granger.
I nie było ku temu żadnego konkretnego powodu. Uczucie po prostu było tam, w jego wnętrzu, niczym nowy organ; pulsujące i ciepłe. Tak prawdziwe i obecne jak on sam. Tak jak ona.
— Co? — zapytała Hermiona.
— Nic — powiedział. — Ja tylko…
— W porządku, panie Malfoy — przerwała McGonagall. — Gotowy?
Skinął głową, ale nie spuszczał wzroku z Granger, próbując rozluźnić mięśnie, gdy ciepło z różdżki dyrektorki zaczęło rozgrzewać jego skórę. Hermiona ścisnęła jego dłoń i wtedy jego ramię praktycznie zapłonęło. Zaklęcie paliło go żywym ogniem. Ścisnął jej rękę i zacisnął powieki, zgrzytając zębami, gdy jego ramię powoli wracało na swoje miejsce z głośnym i rozdzierającym trzaskiem.
— Kurw…
— Dziękuję, panie Malfoy — powiedziała stanowczo McGonagall. — Rozumiem, że to bolesne, ale nie lubię takiego języka.
Draco już miał zemścić się kilkoma innymi ulubionymi przekleństwami, ale wtedy pieczenie nagle ustało i wszystko wróciło do normy. Sprawdzając ramię, obrócił nim kilka razy i wyciągnął rękę, zadowolony, że rzeczywiście zostało wyleczone.
— Proszę bardzo — uśmiechnęła się McGonagall. — Wszystko gotowe. Nie poszło aż tak źle. Z pewnością nie było to warte przeklinania.
— Może pozwól, że sam podpalę ci ramię. Zobaczymy, czy utrzymasz język za zębami.
— Draco — szepnęła Hermiona marszcząc brwi. — Podziękuj.
Chłopak niechętnie zmusił się do burknięcia:
— Dziękuję.
— Nie ma za co. A teraz, jeśli mi wybaczycie, muszę sprawdzić kilka rzeczy.
Czekając, aż dyrektorka zniknie w tłumie, Draco ponownie sprawdził swoje ramię.
— Nieźle. Mogła jednak naprawić moją koszulę…
— Nie bądź małostkowy — skarciła go Hermiona, ale Draco nie miał nic przeciwko temu. Przynajmniej w końcu mówiła. Przynajmniej była bardziej podobna do prawdziwej siebie. — Nadal boli?
— Nie, już w porządku.
W zamyśleniu otarła usta.
— Co chciałeś mi powiedzieć, zanim zaczęła cię leczyć?
— Co? Och. Ja tylko… — Próbował znaleźć właściwe słowa. — Po prostu patrzyłem na ciebie i… nie mogłem…
— Hej, Malfoy!
Draco warknął pod nosem, gdy kolejny znajomy głos przerwał mu w połowie zdania. A zwłaszcza, że ten głos nie był tym, który chciałby usłyszeć. Weasley podszedł do nich, lekko utykając i wyglądając na bardziej wymiętego niż zwykle, w poszarpanych ubraniach i zmierzwionych włosach. Draco przewrócił oczami, gdy jego długoletni rywal zatrzymał się tuż przed nim.
— Słuchaj, Weasley, nie jestem w nastroju, żeby się z tobą kłócić…
— Fred powiedział mi, co zrobiłeś — odparł Ron. — Powiedział mi, że uratowałeś mu życie.
Draco natychmiast zamknął usta. Stojąca obok niego Hermiona wręcz podskoczyła ze zdziwienia.
— Przyszedłem tu, żeby powiedzieć... — kontynuował niezręcznie Ron. — Um, przyszedłem tu, żeby powiedzieć... dziękuję. Dziękuję za uratowanie mojego brata. Moja rodzina jest ci bardzo wdzięczna.
Draco oblizał zęby z dyskomfortem.
— Racja... cóż... w porządku…
— Tak… więc, dzięki — powtórzył, rudzielec zanim zwrócił się do Hermiony. — Widziałaś gdzieś Harry'ego?
Hermiona powoli przesunęłą swoje okrągłe, zdezorientowane oczy z Draco na Rona.
— Przepraszam, co mówiłeś, Ron?
— Widziałaś Harry'ego?
— Och. Nie — odpowiedziała. — Założyłam, że był z tobą.
— Nie, ale jestem pewien, że gdzieś tu jest. Prawdopodobnie pomaga innym sprowadzać rannych czy coś. Poszukam go.
Po tych słowach Weasley odwrócił się i zostawił ich samych, a Draco poczuł ciepło ciekawskiego spojrzenia Hermiony na swojej twarzy. Kiedy przekręcił głowę, napotkał jej szerokie oczy.
— Granger — ostrzegł. — Nie patrz tak na mnie. To nie było tak, że…
— Uratowałeś Fredowi życie?
— Technicznie tak, ale ja…
Przerwała mu szybkim pocałunkiem, przyciskając dłonie do jego policzków i dość mocno wciskając swoje wargi w jego własne. Wydychając powietrze do jego ust, wydawała się uwalniać całą swoją udrękę, a Draco poczuł, jak jej usta poruszają się w małym uśmiechu ulgi przy jego własnych.
To był jeden z tych niesamowicie potrzebnych pocałunków; taki, przy którym wciskasz się w twarz innej osoby i trzymasz ją tak mocno, jak tylko możesz. Jeden z tych pocałunków, które bolą, ale i tak kontynuujesz, bo to dobry rodzaj bólu. To ten rodzaj pocałunku, który przypomina ci, że jesteś człowiekiem.
Odsunęła się, ale wciąż trzymała go blisko, opierając czoło o jego własne.
— Dziękuję — wyszeptała.
— Za co?
— Nie jestem nawet pewna. Po prostu… za bycie tutaj. Za bycie tutaj ze mną.
Ton Hermiony był szorstki i złamany, jakby płakała, ale Draco nie dostrzegał żadnych łez spływających po jej twarzy. Zmarszczył brwi, głaszcząc jej ramiona opuszkami palców.
— Gdzie indziej miałbym być?
Nie był pewien dlaczego, ale jego odpowiedź najwyraźniej ją ucieszyła; mięśnie jej twarzy zmiękły, a ona mocno ścisnęła jego dłonie, dźgając je lekko paznokciami. Uśmiech rozciągnął jej policzki, zanim znów go pocałowała; krótki, słodki pocałunek, aby przypieczętować uczucie. Chłopak znowu był świadomy kilku Gryfonów i Krukonów stojących w pobliżu i rzucających w ich stronę zdezorientowane spojrzenia, ale nie obchodziło go to. I to nawet w najmniejszym stopniu. Szczerze mówiąc, odetchnął z ulgą, widząc, że ona znów jest... sobą. W każdej zmarszczce na jej twarzy wciąż był smutek, ale przynajmniej nie była już całkowicie nim pochłonięta. Przynajmniej była ożywiona i znowu mówiła. Przynajmniej była... obecna.
Przerywając ich kontakt wzrokowy, Hermiona omiotła wzrokiem Wielką Salę, chłonąc otaczający ich chaos i szaleństwo. Jej spojrzenie wróciło do rzędu poległych, a Draco uważnie obserwował jej twarz, spodziewając się, że dziewczyna nagle powróci do uprzedniego stanu, kiedy odnajdzie martwe ciało Tonks. Ale im dłużej na nią patrzył, tym bardziej sądził, że wyraz jej twarzy błądził gdzieś pomiędzy kontemplacją a zmieszaniem, jakby po raz pierwszy zobaczyła rzeczywisty chaos i próbowała go jakoś logicznie przetworzyć.
— Myślisz, że możemy wygrać? — zapytała nagle.
— Granger — powiedział ostrożnie. — Wiesz, że nie jestem najlepszą osobą, by odpowiadać na to pytanie.
— Nadal chciałbym, żebyś to zrobił. Proszę.
Wahając się nad odpowiedzią, Draco westchnął i przetarł oczy.
— Nie wiem, Granger. Nie wygląda to zbyt obiecująco. Biorąc pod uwagę, że Weasley i ja właśnie przeżyliśmy swoją pierwszą niemal uprzejmą wymianę zdań, chyba wszystko jest możliwe. Może jeśli… — Jego głos nagle ucichł, kiedy zdał sobie sprawę, że dziewczyna się do niego uśmiecha. — Co?
— Spodziewałam się, że po prostu zaprzeczysz — powiedziała. — Wydaje się, że część twojego cynizmu jednak zniknęła.
Usta chłopaka wykrzywiły się w półotwartym uśmiechu.
— Cóż, możemy bezdyskusyjnie winić za to tylko ciebie.
Uśmiechnęła się, odetchnęła i oparła głowę o jego ramię. Draco poczuł jak napięcie wypływa z jej mięśni, a gdy odwrócił głowę, by pocałować jej skroń, pozostawił swoje usta na miękkiej skórze przy jej włosach. Zdecydował, że oboje tego potrzebują; tylko jednej skradzionej światu chwili spokoju, aby uspokoić myśli wirujące w ich głowach.
Nawet gdy odległy głos krzyknął: „Znaleźliśmy ocalałego!” Draco się nie poruszył. Ledwo to zauważył. Podobne deklaracje rozbrzmiewały w pokoju mniej więcej co pięć minut i były teraz dla niego tak normalne, jak szum wiatru. Znajome odgłosy zamieszania – gdy ludzie rzucili się do przodu, aby zobaczyć, kto został znaleziony pośród gruzów – dobiegły z przodu Wielkiej Sali aż po jej koniec, gdzie siedzieli on i Granger, ale nadal; żadne z nich nie podniosło nawet głowy.
Dopiero gdy Draco pomyślał, że chyba słyszy, jak ktoś woła jego imię, spojrzał na drugą stronę pomieszczenia.
Zauważył, że Millicenta biegnie przez tłum, odpychając ludzi stających na jej drodze, by dostać się do rzędu rannych. Mała grupka pięciu czy sześciu osób wydawała się tłoczyć wokół czegoś, a wśród nich Draco widział Pomfrey, Milesa i Tracey. Wszyscy wiercili się niespokojnie.
Coś było nie tak; coś było naprawdę nie tak i nagle jego zmysły zapłonęły. Niepewny dlaczego, jednak czując nagłą potrzebę rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu Blaise'a, a strach wezbrał w nim, gdy nigdzie nie mógł znaleźć przyjaciela.
Usłyszał, że ktoś znowu wykrzykuje się jego imię – Draco! – i rozpoznał głos Blaise'a, dochodzący z miejsca, w którym zebrali się pozostali. Panika była tak głośna i surowa w głosie chłopaka, że Draco miał wrażenie, jakby dźwięk przeleciał przez pokój i uderzył w niego ostrą falą. Jedyne co czuł, to panika. Zimny i okrutny dreszcz zrozumienia przeszył mu kręgosłup i podskoczył, wytężając wzrok, by spróbować zobaczyć, co tak wstrząsnęło pozostałymi Ślizgonami, chociaż wydawało mu się, że już to wie.
— Draco — powiedziała Hermiona, stając obok i próbując podążać za jego linią wzroku. — O co chodzi?
Nie usłyszał jej, ale mimo to mimowolnie odpowiedział na jej pytanie; wymamrotał do siebie to jedno imię tak cicho, że brzmiało ono bardziej jak oddech niż prawdziwe słowo.
— Teo.
Znów dotarł do niego grzmiący głos Blaise'a.
— Draco!
Jego ciało rzuciło się do przodu, zanim umysł w ogóle to zauważył, jakby dwie silne, niewidzialne ręce pchnęły go na drugą stronę Wielkiej Sali. Ciepło uderzyło mu do głowy. Szum. Pot gromadził się na plecach, a krew krążyła burzliwie w żyłach. Jego serce waliło tak gwałtownie i dziko, że czuł jego bicie w palcach u nóg. Cholera. Bębnienie. Zrobiło mu się niedobrze ze strachu i troski; mógł wręcz poczuć smak wymiocin na tylnej części języka, palący jego kubki smakowe i nozdrza.
Niech to nie będzie Teo, niech to nie będzie Teo, niech to nie będzie Teo.
Rzucił się w tłum, brnąc do przodu jak kula burząca i niemal zrzucając na ziemię dwóch Puchonów. Będąca za nim Hermiona wykrzykiwała pytania, ale on po prostu biegł dalej, omijając przeszkody na swojej drodze tak szybko, jak tylko mógł. Wielka Sala wydawała się dłuższa niż kiedykolwiek, pozornie ciągnąc się całe mile.
Proszę, niech to nie będzie Teo.
Dlaczego Blaise już nie wołał jego imienia? Co się zmieniło?
Był prawie na miejscu, ale nie zwolnił. Nie mógł zwolnić. Był zbyt przejęty. Zbyt natarczywy. Zbyt przerażony tym, co może ujrzeć.
Kiedy dotarł do stłoczonej grupy Ślizgonów, poślizgnął się i zatrzymał bez gracji, wpadając na Milesa i Millicentę. Odpychając ich łokciami na bok, jego oczy opadły na podłogę, a potem stracił równowagę, cofając się o dwa kroki, gdy ujrzał pełny zakres obrażeń. Miles wyciągnął rękę, aby go podtrzymać, ale Draco był tego kompletnie nieświadomy; jego uwaga była całkowicie skupiona na scenie rozgrywającej się przed jego oczami. Chłonął to wszystko etapami. Powoli. Z niedowierzaniem. W szoku. Nie był nawet pewien, od czego zacząć.
Powodem, dla którego nie był w stanie nigdzie zlokalizować Blaise'a, było to, że chłopak klęczał. Na kolanach chłopaka spoczywała głowa Teo, przechylona na bok i tak zdeformowana, że Draco początkowo myślał, że postać w ogóle nie wygląda jak Teo. Ale może była to wina zaprzeczenia. Albo nadziei. Chociaż czy obie te rzeczy nie są w rzeczywistości tym samym?
Twarz Teo była kolorowym, pokiereszowanym bałaganem. Oczy chłopaka były opuchnięte, wybrzuszając się z oczodołów; posiniaczone o głębokim odcieniu fioletu z plamkami chorobliwie żółtymi na brzegach. Z jednego z uszu sączyła się krew, cieknąc mu aż do linii włosów i wpływając po bokach twarzy. Ta sama czerwień sączyła się również z jego ust, rozchylonych lekko, by ukazać poplamione na czerwono zęby. Ciecz była zbyt ciemna i zbyt gęsta, by mogła pochodzić jedynie z rozciętej wargi. Zadrapania i siniaki zdobiły skórę chłopaka niczym makabryczne bazgroły i kleksy; skórę tak bladą, że niemal niebieską.
Ciało chłopaka było w podobnym stanie, co jego twarz; całe pokiereszowane i poobijane. Rany i otarcia szpeciły każdy centymetr odsłoniętej skóry, mieszając się z kolejnymi siniakami, ale to nie one najbardziej zaniepokoiły Draco. Dolna połowa niegdyś białej koszuli Teo była przesiąknięta krwią. Całkowicie przemoczona i tak...czerwona. Ciemnoczerwona. Prawie brązowa, niczym rdza.
Oczywistym źródłem była gruba i długa rana w pobliżu brzucha chłopaka, widoczna przez rozdarcie w jego koszuli. Draco nie mógł przestać się na to gapić. Wydawało się, że rozcięcie również patrzy na niego, całe mokre i sączące się. Im dłużej Draco na to spoglądał, tym wszystko inne wydawało się stawać wolniejsze; ludzie wokół niego, dźwięki, bicie własnego serca. Czuł się w tym wręcz uwięziony. Utknął w chwili, gdy powoli docierała do niego świadomość, a mózg odmawiał funkcjonowania, dopóki nie zdoła przetworzyć tego wszystkiego.
A kiedy w końcu to do niego dotarło – kiedy zrozumiał – poczuł się przerażony. Przerażony i wściekły.
Przerażony, bo nie wiedział, co robić, i zły, bo zdawał sobie sprawę, że nic już nie może uczynić.
Wszystko na nowo powróciło do ruchu. Wszystko ożyło. Serce Draco przyspieszyło, dudniąc ostro w piersi; bijąc tak szybko, że miał wrażenie, że mogło wyskoczyć mu z ust. Czuł się tak tylko raz, wtedy, gdy widział Granger po tym, jak była torturowana przez Bellatriks; pamiętał to chore uczucie bezradności.
Wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Teo, krzywiąc się, gdy zauważył, jak zimna jest skóra chłopaka pod jego palcami. W niemal dziecinny sposób szturchnął przyjaciela, czekając na reakcję, która nigdy nie nadeszła.
— Teo — powiedział, ale jego głos zabrzmiał o wiele ciszej, niż zamierzał. Spróbował ponownie. — Teo.
Nic.
Wzdrygnął się, gdy ciepła dłoń spoczęła na plecach między jego łopatkami. Nie musiał nawet się odwracać, by wiedzieć, że to Granger. Dziewczyna coś do niego mówiła, ale nie wyłapał ani słowa. Wreszcie odrywając oczy od rany Teo, zwrócił się do Blaise'a, który trzymał głowę chłopaka na kolanach z taką ostrożnością, jakby było to jajko, które już pękło. Na jego normalnie spokojnej twarzy malowała się desperacja i strach. Draco nigdy, przenigdy nie widział, by Blaise wyglądał na tak zagubionego. Tak przerażonego. A to tylko pogorszyło sprawę.
Ponieważ Blaise był najbardziej ogarniętą osobą w ich dysfunkcyjnym trio Slytherinu. Kojącym głosem rozsądku. Jeśli Blaise wpadał w panikę, to miał do niej dobry powód. Jeśli Blaise się bał, to cały świat również powinien się bać.
Draco dalej wpatrywał się w przyjaciela, próbując skupić się na słowach wychodzących z jego ust. Blaise prosił – a raczej błagał – panią Pomfrey, która stała w pobliżu, wyglądając na kompletnie przytłoczoną i zdenerwowaną, wciąż zaplamioną krwią na twarzy i ubraniu. Chcąc, aby jego umysł się uspokoił, Draco odepchnął w dal szum tłumiący jego słuch i silnie skoncentrował się na ich głosach.
— ...uszkodzenia wewnętrzne, panie Zabini. Utrata krwi…
— Musisz być w stanie coś zrobić! — krzyknął. — Mikstury…
— Nawet gdybym miała jakiekolwiek eliksiry, uratowanie go jest mało prawdopodobne… — odparła i westchnęła ciężko. — Już za późno. Zostały mu… minuty. Może godzina, góra. On umiera…
— A ty nic z tym nie robisz!
— Nic nie mogę zrobić. Przykro mi. — I naprawdę było jej przykro, jednak czasem przeprosiny nic nie dają, tak jak w tym przypadku.
Draco obserwował tę wymianę zdań w milczeniu, chcąc coś dodać, ale nie mógł. Ani w jego głowie, ani na języku nie formowały się żadne odpowiednie i sensowne zdania. Wydawało się, że w pustce jego umysłu rozbrzmiewają tylko puste słowa, jak umieranie, ból i Teo, Teo, Teo. Dłonią Draco zaczęły drżeć.
— Pieprzyć ciebie i twoje przeprosiny! — warknął Blaise. — Jak w ogóle możesz nazywać się Uzdrowicielką?!
— Blaise — szepnęła Lovegood. — To nie jej wina.
— Nie mówię, że to jej wina, ale powinna być w stanie mu pomóc! To jej praca! Po co, do diabła, tu jest, jeśli nie może pomóc?
— Robię, co mogę, panie Zabini…
— Cóż, to nie jest wystarczające!
Pomfrey zamknęła oczy i pomasowała grzbiet nosa.
— Panie Zabini, Przykro mi. Naprawdę. Nic nie można zrobić. Jeśli to pana pocieszy, prawdopodobnie pozostanie on nieprzytomny i odejdzie w spokoju.
— Po prostu odejdź — powiedział Blaise pokonanym tonem. — Po prostu zostaw nas w spokoju.
Z ostatnimi przeprosinami wymamrotanymi pod nosem czarownica zostawiła Ślizgonów samych, kierując się do kolejnej ofiary. Blaise wciągnął drżący oddech, po czym przeniósł swoje ciemne, zapadnięte oczy na Draco, otwierając usta, by coś powiedzieć. Usta Draco też były lekko rozwarte, gotowe na setki pytań, ale coś im przerwało, zanim zdążyli cokolwiek z siebie wydusić.
— C-cóż, co ona, kurwa, wie.
Wszyscy spojrzeli w dół na Teo, który powoli rozwarł powieki, wąskimi oczami, słabymi szparkami, wpatrując się w nich z podłogi. Przełknął, a potem zakrztusił się, a jeszcze więcej krwi wypłynęło z jego ust i spłynęło mu po brodzie. Oddech chłopaka był nierówny i świszczący przy każdym wdechu, a jego klatka piersiowa podskakiwała w górę i w dół w nierównych szarpnięciach.
— Pozostanie nieprzytomny, co za pierdolenie — wyjąkał. — Niech McGonagall obniży jej p-pensję…
— Teo — powiedział Draco, podchodząc bliżej. — Teo, wszystko w porządku?
To było głupie pytanie, ale Draco nie zdawał sobie sprawy, jak durnym było, póki nie opuściło jego ust.
— Och, tak — odparł Teo, wciąż brzmiąc sarkastycznie. — Cholernie zajebi-ście.
Na twarzy Blaise'a pojawiło się przerażenie.
— Teo, czy słyszałeś, co jeszcze powiedziała Pomfrey?
— O mojej śmierci? Tak, t-ta część była dość głośna i wyraźna. — Jakoś udało mu się unieść usta w żałosnym uśmieszku. — K-kurwa jakie to typowe, że nawet na łożu śmierci muszę patrzeć na wasze dwie paskudne mordy.
— To nie czas na twoje pieprzone żarty, Teo! — wypalił Blaise, nagle wściekły. — Kurwa, ty umierasz! Rozumiesz to?
— T-technicznie rzecz ujmując, wszyscy umieramy — powiedział, jakimś cudem całkowicie nonszalancko. — Ja po prostu wyprzedzam was wszystkich i biegnę pierwszy do mety, co jest c-całkiem d-dobre, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej niczego nie wygrałem. M.myślisz, że dostanę medal?
— Przestań! — wypluł Blaise, a jego ton przypomniał Draco ten dzień, w którym chłopak wysadzał w powietrze jabłonie w ogrodzie Andromedy, kiedy zaginęła Lovegood; wściekłość i żal splecione w całość. — Przestań być tak cholernie niedorzeczny! To nie jest śmieszne!
— Blaise — wtrąciła się Luna. — Uspokój się.
— Nie, nie uspokoję się! — Spojrzał smutno na Teo. — Czy nie mówiłem? Czy nie mówiłem, żebyś nie ścigał swojego ojca?
— Zabiłem mojego ojca. To nie on mi to zrobił. Przechylił głowę, by spojrzeć na Draco. — Ale twój już tak.
Draco poczuł nagłą falę mdłości. Jego ciało zakołysało się lekko do przodu, a kręgosłup zesztywniał tak, że chłopak pomyślał, że jego kości mogłyby pęknąć. Zaciskając dłonie w pięści i starając się uzyskać względne panowanie nad sobą, ponownie spojrzał w dół na ranę brzucha Teo i zacisnął zęby.
— Mój ojciec ci to zrobił?
— A w-weź spierdalaj z tym wszystkim. Myślę, że to było… myślę, że to był wypadek. Słyszałem, jak rzucił zaklęcie i wydaje mi się, że zostało odbite. Ściana się zawaliła… — Znowu się zakrztusił, ale próbował ukryć to uśmiechem. — I tak właśnie kończą się moje marzenia o zostaniu mistrzem tańca irlandzkiego.
— Teo, przestań — wysyczał Blaise. — Nie powinieneś sobie z tego żartować.
— Spodziewałeś się dramatycznych i wzruszających ostatnich słów? — zapytał. — Niestety, zostawiłem moją mowę w drugiej kieszeni. Jak widać, to mój pechowy dzień.
— Teo — spróbował Draco. — Przestań.
Chłopak nadal się uśmiechał.
— K-kurwa, do cholery, ale jesteście nieszczęśliwi. Kto umarł?
Krótka, ale bardzo gęsta cisza opadła na ich małą grupkę niczym mokry koc; ciężki i duszący. Draco poczuł, jak dłoń Granger mocniej naciska na jego plecy, pocierając kciukiem jedno z wgłębień na jego kręgosłupie, daremnie próbując go uspokoić. Nie odpowiedział na jej gest. Był zbyt przytłoczony tą nieuchronną ciszą i sytuację, pragnąc uciec od jednego lub obu, jednak niepewny, jak w ogóle mógłby tego dokonać. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć, ani czy w ogóle powinien się odzywać. Najwyraźniej Blaise również czuł się zagubiony, a jego usta uformowały się wokół różnych słów, jednak żadne ich nie opuściło. Jego szerokie oczy przesunęły się z twarzy Teo na tę makabryczną ranę.
Ale to Lovegood przerwała ciszę. Pochyliła się do przodu, żeby lepiej widzieć Teo. Wyraz jej twarzy pozostał zdystansowany, a jej ton naiwny, gdy mówiła.
— Boisz się? — zapytała, brzmiąc tak niesamowicie niewinnie.
Wesołość odpłynęła z wyrazu twarzy Teo jak krople deszczu spływające po szybie. Wyglądał teraz tak poważnie; zmarszczył brwi i napiął mięśnie szczęki.
— N-nie. Nie, nie boję się.
Luna zmarszczyła brwi.
— Dlaczego nie?
— Mam dość — powiedział Teo, słabo kręcąc głową na kolanach Blaise'a. — Po prostu… mam tego wszystkiego dość.
— Czego masz dość? — zapytał Draco.
— Tej… tej ż-żałosnej podróby życia. Mam tego dość. Mam dość bycia nieszczęśliwym, ale nie robię nic, by spróbować być sz-szczęśliwym. Mam dość wołania o pomoc a potem odrzucania każdego, kto wyciąga do mnie dłoń. Mam dość ch-chcenia rzeczy i nie robienia niczego, by je zdobyć. Mam dosyć rozczarowań. Mam dość tego, że nigdy nie czuję się pełen pasji, podekscytowany, czy k-kurwa jakikolwiek. Mam dość bycia złym, przestraszony, i smutnym. Mam dość udawania, że wszystko ze mną w porządku. Mam dosyć… dosyć udawania, że nie rozumiem. Po prostu mam tego wszystkiego dosyć, bo to wszystko jest niczym. I to moja wina…
— Twoja wina? — powtórzył Blaise. — Co masz na myśli?
— To tak, jakby… moje życie to k-klatka, z której widzę was wszystkich szczęśliwych, żyjących i po prostu… n-normalnych. Po prostu siedzę w mojej klatce i patrzę na was i… i zastanawiam się, jak to jest. I od czasu do czasu ktoś podaje mi klucz, bym otworzył tę klatkę, ale nigdy tego nie robię. Bo to moja klatka. Nawet jeśli jej nie cierpię, jest moja. A ludzie wciąż dają mi klucze, a ja ciągle je wyrzucam… wyrzucam. Zawsze je wyrzucam i nawet nie wiem dlaczego. — Zakaszlał, plamiąc krwią koszulę Blaise'a. — Oto wasza przemowa, dupki.
Jedna mała, uparta łza spłynęła po policzku Blaise'a.
— Ale miałeś nas…
— T-to nie wystarczyło — wybełkotał Teo jeszcze słabszym głosem. — P-potrzebowałem więcej. Potrzebowałem własnego powodu... Nigdy go nie miałem. N-nigdy nie byłem nawet blisko.
Draco ponownie przysunął się bliżej, ostrożnie kładąc dłoń na ramieniu Teo.
— Czy to boli?
— Nie — powiedział Teo, tłumiąc jęk. — Nie, nie. To nie boli. Po prostu... jestem tak zmęczony…
Teo zamrugał ciężko, a kiedy ponownie otworzył oczy, były okrągłe i przerażone, jakby w końcu zrozumiał powagę swojego stanu. Wystrzelił ręce w górę, chwytając swoimi zdesperowanymi dłońmi za koszulę Blaise'a. Jego oddech przyspieszył, stając się coraz bardziej nieregularny. I zaczął płakać. Łzy spływały mu po twarzy strumieniami, rozpryskując się na kolanach Blaise'a.
— P-proszę, nie pozwól im pochować mnie z moim ojcem — błagał teraz cichym i złamanym głosem. — A-ani z kimkolwiek z mojej rodziny. Proszę.
Blaise poprawił się, tuląc głowę Teo do swojej piersi, a wyraz jego twarzy był teraz o wiele bardziej miękki.
— Dobrze. Ćśś, uspokój się. Będzie dobrze.
— Proszę zapytaj Andromedę, czy ja... czy mogę zostać pochowany obok T-Ted'a. Myślę, że ona by się na to zgodziła.
— Jestem pewien, że się zgodzi — skinął głową Blaise.
— Obiecaj mi, że zapytasz.
— Obiecuję.
Teo wydał z siebie okropny jęk, ale po chwili ponownie pociągnął za koszulę Blaise'a.
— Wiem, że po ślubie naszych rodziców odmówiliśmy nazywania siebie b-braćmi, ale byłeś najbliższą pieprzoną rzeczą, jaką kiedykolwiek miałem.
— Wiem — westchnął Blaise.
— N-nawet jeśli jesteś kutasem.
Draco nie był pewien, czy Blaise zaśmiał się, zaszlochał, czy jedno i drugie.
— Draco — powiedział Teo, przekręcając głowę. — Cieszę się, że… nie jesteś Śmierciożercą próbującym nas wszystkich zabić. Cieszę się, że odnalazłeś… siebie. Że mogliśmy być…
— Przyjaciółmi — zapewnił Draco.
— C-coś w tym stylu, tak.
Draco zamknął oczy; robił wszystko, co w jego mocy, by się opanować, ale było to tak trudne. To był pierwszy raz, kiedy naprawdę tracił kogoś, kogo uważał za... znaczącego, a ciężar w jego klatce piersiowej był tak straszliwie ciężki i nieprzyjemny, że wbijał mu się w gardło, dusząc. Coś było w jego oczach; łzy czy pot, nie miał pewności, ale piekło jak diabli. Wręcz paliło.
Teo odetchnął głęboko i oparł się z powrotem na kolanach Blaise'a, a jego powieki opadły.
— Teraz jestem już k-konkretnie zmęczony.
— Nie, czekaj! — wrzasnął Draco. — Poczekaj chwilę. Może kiedy eliksiry... Coś może zadziałać.
— Nie, myślę, że to już k-koniec. Myślę, że to już.
— Nie, nie, nie, Teo, po prostu trzymaj się. No dalej, stary. Opowiedz nam jakieś gówniane żarty czy coś.
— Ż-żarty? — zaszeptał. — Oto jeden: B-było trzech Ślizgonów... Trzech p-pojebanych Ślizgonów. P-pierwszy zakochał się w Gryfońskiej Księżniczce i stał się dobry. Drugi zakochał się w Aniele z Ravenclawu i t-też stał się dobry. Trzeci… trzeci… n-nic… n-nie zrobił, ale… ale próbował…
Nastąpiła dłuższa chwila bezruchu i ciszy, a potem głowa Teo opadła bez życia na bok, wisząc na ramieniu Blaise'a. Włosy opadały mu na czoło, częściowo zasłaniając otwarte oczy, które wpatrywały się w nicość. Jedyną rzeczą, która wydawała się w ogóle się poruszać, była krew wciąż spływająca po brodzie Teo aż do gardła, zanim zebrała się w zagłębieniu obojczyka.
Ale reszta Teo była całkowicie spokojna. Jakby został zamknięty w czasie. Martwy.
Martwy.
Draco siedział na zimnej podłodze, gapiąc się na Teo, czekając, aż chłopak mrugnie i powie coś w stylu: „Czy was nabrałem” lub „Wy dwaj powinniście zobaczyć swoje miny”. Ale nic się nie stało. Nic. A potem, gdy Draco powoli zaczął pojmować rzeczywistość tego, co się wydarzyło. Zdał sobie sprawę, że Teo już nigdy więcej nic nie zrobi. I z jakiegoś powodu ta myśl zabiła Draco.
Teo już nigdy do nich nie wróci. Nie wróci do nikogo. Pozostanie po nim jedynie przestrzeń, przypominająca o nieobecności. Czarna dziura bez głosu, twarzy lub czegokolwiek należącego do Teo. Teo zniknął. Na stałe. Na zawsze. I nagle coś w Draco pękło.
Kiedy Blaise przycisnął ciało Teo do piersi i pochylił głowę, Draco zerwał się na równe nogi i wypadł z Wielkiej Sali. Świat wokół niego był okrutną mgłą, jakby nic się nie zmieniło, mimo że zmieniło się wszystko. Wszystko poszło tak strasznie źle. Wszystko było zrujnowane.
Pędził przed siebie, przemykając obok Wooda i Longbottoma, ciągnących kolejne zwłoki. Korytarz przypominał próżnię; bez powietrza. Nie mógł oddychać, ale biegł dalej. W pewnym momencie musiał wyjąć różdżkę Andromedy z kieszeni, ponieważ ściskał ją mocno w pięści, gotowy i wyczekujący. Na co? Tego nie wiedział.
— Draco!
Rozpoznał głos Granger, ale się nie zatrzymał. Próbował biec jeszcze szybciej, kiedy zdał sobie sprawę, że jej dudniące kroki nagle doganiają jego własne. Nie chciał, żeby do niego dotarła. Ona powstrzyma go przed zrobieniem czegoś głupiego, ale on teraz musiał zrobić coś głupiego. Musiał coś zniszczyć. Musiał zobaczyć, jak coś eksploduje. Potrzebował pieprzonej orkiestry chaosu, by mogła zagłuszyć chaos wirujący w jego głowie.
— Draco!
Cholera, była coraz bliżej. W każdy inny dzień z łatwością wyprzedziłby ją swoimi długimi krokami, ale był tak bardzo zdezorientowany i zadyszany. Brnął dalej, ignorując ból w kończynach, ale potem poczuł, jak jej ręka chwyta go za łokieć i ciągnie go do tyłu, spowalniając paniczny trucht. Próbował ją odepchnąć, ale jej uścisk był mocny.
— Draco, przestań! — krzyknęła Hermiona. — Co ty robisz?
— Daj mi spokój! — wrzasnął, powstrzymując się od odwrócenia i spojrzenia na nią. — Pozwól mi odejść!
— Dokąd w ogóle idziesz? Nie mów mi, że myślisz o wejściu do lasu i odnalezieniu Śmierciożerców.
Czyżby? Sam nie był nawet pewien.
— Nie wiem! Muszę stąd spierdalać! Muszę… muszę coś zrobić!
— Draco, spójrz na mnie! — krzyknęła. Nie spojrzał. — Powiedziałam, spójrz na mnie!
Kiedy wciąż odwracał wzrok, Hermiona ponownie szarpnęła go za łokieć z zaskakującą siłą, obracając go ku sobie. Potem chwyciła jego twarz w dłonie, zmuszając go, by skierował się w jej stronę. Trzymała go mocno, a jej palce boleśnie wbijały się w jego podbródek, jednak kompletnie go to nie obchodziło. Spuszczając wzrok, zdał sobie sprawę, jak płytki i nieregularny był jego oddech, i wątpił, że jego sprint był jedynym powodem. Nie, to było coś zupełnie innego. To była wściekłość. Czuł to w swoim wyrazie twarzy, we krwi, wszędzie. Jakby był łatwopalny i po prostu czekał na coś, co rozpali ten płomień.
— Puść mnie — wycedził między zaciśniętymi zębami.
— Draco, mów do mnie. Ja rozumiem.
— To jest właśnie pieprzony problem! — warknął, odpychając dłoń trzymającą jego twarz. — Wszyscy rozumieją! Wszyscy tutaj kogoś stracili! Być może więcej niż jedną osobę! A to oznacza, że nikt nie rozumie!
— Co masz na myśli? — zapytała.
— Ilu przyjaciół dzisiaj straciłaś, Granger? Dziesięciu? Dwudziestu? — Potrząsnął wściekle głową. — Ja potrafię na jednej ręce policzyć liczbę ludzi, którzy mnie obchodzą! To wszystko, co mam! To wszystko, co kiedykolwiek będę miał! A teraz jednego z nich już nie ma! — Przerwał i zacisnął oczy. — On odszedł. Po prostu… odszedł.
— Przykro mi, że Teo zmarł — powiedziała Hermiona. — Przykro mi, że zmarł twój przyjaciel, Draco.
Coś w jej słowach osłabiło go, jakby świadomość uderzyła go w brzuch i rzuciła na kolana. Nagle wszystko go dopadło. Niedobór snu, walka, stres… wszystko. Był tak zmęczony. Cholernie zmęczony. W ciągu ostatnich kilku godzin czuł zbyt wiele emocji; od uniesienia, gdy odnalazł Granger, do całkowitego zniszczenia zaledwie dwie minuty temu. I te wszystkie inne emocje pomiędzy. Doświadczył każdej z nich i czuł się nimi obciążony, jakby rzeczywiście mógł poczuć ich wagę, przygniatającą go gram po gramie.
Był wyczerpany. Wyczerpany doświadczaniem zbyt wielu emocji i koniecznością brnięcia w to jeszcze dalej.
W końcu zerknął na Granger i nie wiedział, czy chciał ją przytulić, czy uciec w przeciwnym kierunku. Więc nie zrobił nic. Został tam, gdzie był. Czuł na sobie jej zatroskane spojrzenie, gdy przyglądała mu się uważnie. Po chwili zaczęła się do niego zbliżać, a jej ruchy były powolne i ostrożne. Kiedy była już wystarczająco blisko, wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy, delikatnie muskając opuszkami grzbiety jego kości policzkowych, gładząc kciukami jego usta. Nie odpowiedział na to w żaden sposób. Po prostu pozwolił jej się dotykać, czując na swojej skórze każde delikatne jak piórko muśnięcie jej skóry.
Była ciepła, kojąca i uspokajająca. Jej oddech oplatał jego twarz, mrowiąc i chłodząc, i Draco czuł, jak cały ten gorący, ulotny gniew powoli wypływa z jego ciała, zastępowany czymś o wiele gorszym: żalem. Wiedział, jak radzić sobie z gniewem, ale żal był dla niego zupełnie inny. Zupełnie obcy. Napastliwy i nieznajomy. Wydawało się, że rzeczywistość połyka go w całości.
— Czy właśnie tak się czujesz? — zapytał cichym głosem. — Czy właśnie… czy właśnie tak to jest kogoś stracić?
— Tak — odpowiedziała, wciąż dotykając jego twarzy. — Właśnie tak to jest.
— Kiedy to się kończy?
Hermiona westchnęła i uniosła się na palcach, całując jego nieruchome usta swoimi spierzchniętymi wargami. Kiedy się cofnęła, powiedziała:
— Nie jestem pewna, czy to kiedykolwiek się skończy, Draco.
Jej słowa uderzyły Draco prosto twarz i nagle zaczęła go boleć głowa. Czuł pulsowanie w głębi oczodołów i sączące się łzy, choć może to właśnie wilgoć w oczach sprawiała, że pulsowało mu w głowie. Tak czy inaczej, nadchodziły. Łzy. Głupie, pieprzone łzy. I, o Merlinie, tak bardzo piekły, próbując się wydostać. Skupiając swoją uwagę na podłodze, zamknął oczy, desperacko próbując zmusić wilgoć do powrotu do środka.
— Draco — powiedziała Hermiona, ponownie przechylając brodę. — Jeśli chcesz płakać, po prostu płacz.
— Nie będę, kurwa, płakać — warknął, nie otwierając oczu. — Co to da?
— Absolutnie nic. Ale wielu ludzi płacze, gdy kogoś traci. Nie ma się czego wstydzić.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego Granger nie powiedziała mu, że wszystko będzie dobrze, ale w sumie cieszył się, że nic więcej nie dodała. Nie sądził, by mógł to znieść. Chciał, żeby jej słowa coś znaczyły. Chciał jej szczerości. Łaknął jej doświadczenia, ponieważ to wszystko było dla niego nowe i tak bardzo nie wiedział, co robić.
Biorąc ostry oddech, Draco mógł szczerze powiedzieć, że walczył całą swoją wolą, chcąc powstrzymać łzy. Jednak błędem było otwarcie oczu i spojrzenie na Granger. Gdyby tego nie zrobił, mógłby oszczędzić sobie trochę godności.
— Nikomu nie powiem — szepnęła Hermiona. — Jeśli musisz płakać, bo umarł twój przyjaciel, płacz.
I to wszystko po prostu w nim wybuchło. Ukrył twarz w ramieniu Hermiony i zaszlochał, niczym przestraszony mały chłopiec. Opłakiwał wojnę. Opłakiwał Granger i siebie, ponieważ byli tutaj i patrzyli, jak inni umierają. Opłakiwał swojego ojca, bo nie wiedział, czy jeszcze go miał. Ale najbardziej opłakiwał Teo. Opłakiwał jego brak i tę pustkę, jaka po nim pozostała.
Płakał, dopóki nie mógł już dłużej, ale Teo wciąż był martwy.
To nic nie dało.
Ryczę jak porąbana. Ostatni raz tak płakałam na BMBS po śmierci Pansy. Ale to dotknęło mnie chyba jeszcze bardziej. Choć tamten moment był przejmujący, sama reakcja Theo na to co się wydarzyło, słowa Pansy… Ale to mnie emocjonalnie zabiło. Miałam takie przeczucie, że to się tak skończy dla niego, ale chciałam, żeby i on odnalazł swoje szczęście. Dlaczego on jedyny musiał zginąć i potwierdzić to, że był skazany na porażkę? Jakby nic dobrego mu się nie należało. Jedyny pozytyw to to, że faktycznie udało mu się pokonać ojca i triumfować nad nim, ale na jak długo? To jak do końca był sobą, żartował… Płaczę razem z Draco i się tego nie wstydzę. Rozpaczam razem z Blaisem i też się tego nie wstydzę. Niby to tylko bohater, ale nie dało się go nie polubić. Księżniczka z Gryffindoru i Anioł z Ravenclaw… Na tym fragmencie po prostu wybuchłam płaczem. On też zasłużył na szczęśliwą miłość! Prośba, by został pochowany obok Teda… On naprawde uważał go za ojca, kogoś kto był mu naprawdę bliski i zobaczył w nim kogoś więcej.
OdpowiedzUsuńSpełnij się najg8rszy scenariusz z mojej głowy, żal, sama poczułam pustkę, emocje Draco i Hermiony. Wojna, jaki to jest bezsens! I to wszystko przez ludzi pragnących władzy i poczucia, że są lepsi od innych! Okrutne, ale ile jest tutaj prawdy. Aż boję się co przyniosą kolejne rozdziały 😞
OdpowiedzUsuńMoje przypuszczenia niestety okazały się być prawdziwe i Teo nie żyje. Co prawda myślałam, że zginie z ręki swojego ojca, ale i tak cała jego śmierć była smutna. Polubiłam go i to, że chciał spocząć po śmierci obok Ted'a autentycznie mnie wzruszyło.
OdpowiedzUsuńAleż mi przykro, że Teo nie żyje, miałam nadzieję, że uda mu się pokonać ojca i znaleźć tę dobrą drogę w życiu, czego na pewno chciałby dla niego Ted. Bardzo, bardzo smutny rozdział.
OdpowiedzUsuńZawsze autorka daje jakby 1% w nazwie rozdziału. Umieranie. Miałam w głowie dwa scenariusze - Harry lub Theo. Ryczę okropnie, szlocham. Jego słowa wyryja mi się w pamięci na długo. Teraz mi jest jeszcze gorzej, bo mnie denerwował swoimi tekstami i prowokacjami. Nie odczytałam tego jako wołanie o pomoc. Zasługiwał na więcej. Zasługiwał na miłość,prawdziwa i szczerą. Mam tak kłębiące się myśli, że nie wiem co mam napisać osiągnąć, był dobry, spełnił swoją zemstę... Nie, nie mogę dalej, muszę to przetrawić, bo emocje oddane podczas umierania Theo jakie mi towarzyszyły chyba są zbyt świeże, może kiedyś powiem coś na ten temat więcej, ale nie teraz.
OdpowiedzUsuńObraz wojny, ofiar, bólu, zadaniowosci, bezradności w izolacji to majstersztyk, nigdy nie odczuwałam aż tak silnych emocji, przy żadnym z opowiadań, nawet Manacled.
Nie zasługiwał na śmierć. Nikt z poległych na nią nie zasłużył. Nie wiem, ale naszła mnie taka myśl jak czytałam obraz tych ofiar, jak wyglądały wszystkie wojny, te realne, to się działo i ta świadomość uderzyła mnie tak jak Draco. Taki opis tego wszystkiego, czy tylko ja odczuwam, że Rowling tego tak nie oddała? Znaczy każdy z nas ma świadomość wojny, ale przypomniała mi się wizyta obozie, ta namacalność, tu jest tylko tekst a odczuwam to jakbym była tam z nimi. Niesamowite...
Ryczę, na prawdę całym sercem nie chciałam śmierci Teo, ale wiedziałam, że jest nieunikniona.
OdpowiedzUsuńNie zasłużył na tą śmierć. Był wartościowym nastolatkiem, który pragną tego co miał Draco i Blaise. Po tym jak umarł Ted ujrzałam z Teo człowieka, na prawdę przepraszam, że tak źle o nim myślałam...