Wtorek, 6 maja 1997

Być może to prawda.

Być może to zawsze miało tak wyglądać. Z Potterem stojącym nade mną.

Zawsze zakładałem, że ciało próbuje się jakoś ratować, ale moje serce pompuje krew szybciej, jakby nie miało pojęcia…

Jak ciało może nie wiedzieć?

Krew jest teraz w moim gardle niczym płynne żelazo. Kaszlę.

Marta. Ona krzyczy. Nie wiem po co. Tak powinno być. Nikt tutaj nie przybiegnie, Marto.

Potter klęka obok mnie. Wszędzie jest tak mokro.

Może to prawda. Może powinna to być twarz Pottera – ostatnia rzecz, jaką ujrzę. Uścisk dłoni, którego nie chciał przyjąć, jego ramię odpychające moją rękę od znicza, sposób, w jaki ona go przytula i trzyma tak blisko…

W ten sposób będzie łatwiej. Nie zawiodłem Czarnego Pana. To Potter mnie zabił. Prawdopodobnie rozpocznie tym wojnę. Moja matka... ona go za to zabije. Zburzy zamek. Ale mama będzie bezpieczna, bo nie zawiodłem.

Ale też nie odniosłem sukcesu. Nie zostanę zapamiętany jako chłopiec, który zabił Albusa Dumbledore'a. Ona nie tak mnie zapamięta. Przy odrobinie szczęścia zapamięta mnie jako największy błąd Pottera. Prawie się uśmiecham.

Na suficie widać plamy. Może się wali? Słychać bulgotanie, które rozpoznaję jako dobiegające z moich płuc pełnych krwi.

Potter wciąż tu jest. Chociaż wolałbym widzieć teraz kogoś innego, kogoś o szerokich oczach i miękkiej skórze, kto mógłby nawet wiedzieć, jak to naprawić. Spróbowałaby kilku zaklęć. Może zapłakałaby nade mną. A ja wziąłbym ją za rękę...

Ciemność. Tu jest tak ciemno.

A potem widzę Severusa. Prawie się śmieję, bo na pewno nie o to mi chodziło.

Skądś dobiega piosenka. Zastanawiam się, czy to ona ją śpiewa.

***

Sobota, 20 listopada 1999

Draco,

Dziś po południu nie będę mógł pojawić się na lunchu. Życzę Ci powodzenia w tworzeniu Malfoy Consulting Group, ale uważam, że nie jest to odpowiednie rozwiązanie zarówno dla mnie, jak i dla mojej rodziny.

Tyberiusz Ogden

***

Poniedziałek, 22 listopada 1999

Pukam do drzwi gabinetu Robardsa.

— Pan Malfoy! Proszę wejść!

Gdyby tylko wszyscy byli tak radośni jak Robards. Świat byłby o wiele milszym miejscem.

— Dzień dobry, proszę pana. Czy mogę zająć chwilkę?

— Oczywiście, oczywiście. — Odsuwa na bok swoją herbatę i zamyka teczkę. — W czym mogę pomóc?

— Ja... uh... chciałem poinformować, że Granger i ja jesteśmy skłóceni. — Przełykam. Jego brwi unoszą się wysoko. — Nie, żebyśmy na początku byli jakoś blisko. — Uśmiecham się.

— Rozumiem. — Mruga. On tego nie widzi.

— Więc myślę, że najlepiej dla wszystkich zaangażowanych byłoby, gdybyśmy mogli uniknąć wspólnej pracy nad zadaniami. Im mniej kontaktu, tym lepiej — mówię.

Robards kiwa głową. 

— W porządku. Tak, w porządku. — Spogląda na swoje biurko. — Czy jest coś, co mogę zrobić? Potrzebujesz kogoś z zewnątrz do rozwiązania problemu?

— Nie — mówię. — To całkowicie osobisty spór. — Szept Draco z jej ust muska moje ucho. — Popełniłem parę błędów, kilka kiepskich wyborów i myślę, że dla panny Granger najlepiej będzie, jeśli zachowamy wzajemny dystans.

Robards wzdycha. Kiwa głową na znak zgody.

***

Wtorek, 23 listopada 1999

Panie Draco Malfoy,

Pańska prośba o odwiedzenie więźnia numer LM537 w dniu 1 grudnia 1999 r. została odrzucona. Zgodnie z M.L.C. 8192, Punkt 4a, więzień może odrzucić wniosek o widzenie z dowolnego dla siebie powodu.

Jeśli reprezentuje pan radcę prawnego więźnia o numerze LM537, prosimy o kontakt z Działem Administracyjnym Departamentu Przestrzegania Prawa Magicznego.

Z poważaniem,

Ulisses Olyphant

Koordynator wizytacji w Azkabanie

Mrugam, patrząc na list. To błąd. Wyciągam nowy arkusz pergaminu i piszę wniosek z kolejną prośbą, tym razem na 2 grudnia.

***

Środa, 24 listopada 1999

— Wczoraj wieczorem rozmawiałam z Siobhan Selwyn. — Głos matki zatrzymuje mnie w drodze do pracy.

Wpatruję się w nią. 

— Tak?

Jej oczy opuszczają gazetę i zwracają się ku mnie. 

— Ona i jej siostra byłyby zainteresowane poradami biznesowymi. Na początku przyszłego roku planują założyć mały butik na Ulicy Pokątnej. Powinieneś się z nimi spotkać.

—  To nie jest docelowa klientela Malfoy Consulting, na której chciałbym się skupić — mówię.

— Ach tak? — Unosi na mnie brew. — Butiki są dla ciebie zbyt małostkowe?

— Mąż Siobhan jest w Azkabanie, mamo.

Wpatruje się we mnie. 

— Tak samo jak mój.

Otwieram usta. Zamykam je. 

— Chcę powiedzieć, że nie mogę kojarzyć się społeczeństwu ze znanymi Śmierciożercami. Próbuję nas od tego jak najbardziej zdystansować.

— Biznes to biznes, Draco. — Popija herbatę. — To spotkanie nie musi być uwiecznione na łamach Proroka.

***

Czwartek, 25 listopada 1999

Panie Draco Malfoy,

Pańska prośba o odwiedzenie więźnia numer LM537 w dniu 2 grudnia 1999 r. została odrzucona. Zgodnie z M.L.C. 8192, Punkt 4a, więzień może odrzucić wniosek o widzenie z dowolnego dla siebie powodu.

Pocieram skronie. Chwytam za nowy pergamin.

***

Sobota, 27 listopada 1999

Panie Draco Malfoy,

Pańska prośba o odwiedzenie więźnia numer LM537 w dniu 3 grudnia 1999 r. została odrzucona. Zgodnie z M.L.C. 8192, Punkt 4a, więzień może odrzucić wniosek o widzenie z dowolnego dla siebie powodu.

Podpalam list. Biorę nowy pergamin.

Ojcze,

Ty i ja mamy kilka rzeczy do omówienia i to jak najszybciej. Zajmuję się kompletowaniem bazy klientów, zabezpieczaniem kwestii powierzchni biurowej i spotykaniem się z potencjalnymi inwestorami. Jeśli odmawiasz spotkania się ze mną, jak mam zagwarantować depozyt mojego spadku?

Do niniejszego listu załączam wniosek o spotkanie na 4 grudnia. Mam nadzieję, że to termin, w którym zdołasz wcisnąć mnie do swojego napiętego harmonogramu.

Twój syn,

D.M.

***

Niedziela, 28 listopada 1999

— Cóż, to wszystko jest bardzo imponujące, Draco. — Pan Harding siada z powrotem na krześle, mrużąc oczy na światło słoneczne wpadające przez okna restauracji. — Nigdy nie myślałem o ekspansji do świata mugoli.

— Moda mugolska zawsze się rozwija. I to znacznie szybciej niż w świecie czarodziejów — mówię. Czuję, jak moje serce wali w oczekiwaniu na zawarcie umowy. — Biżuteria – zwłaszcza biżuteria, która błyszczy tak jasno, jak w Harding’s – musi pójść w ich ślady.

— A ty masz siłę roboczą i umiejętności, by przenieść jubilerów od Harding’s do świata mugoli? Potrzebowalibyśmy doradców finansowych, biznesowych, marketingowych…

— Absolutnie — mówię. — Zatrudniam najlepszych z najlepszych w każdym z tych działów…

— Ale czy będą doświadczeni w działaniu w mugolskim świecie? — przerywa mi, składając serwetkę na kolanach. — Bez obrazy, Draco, ale nazwisko Malfoyów nie jest zbytnio kojarzone z mugolami.

— Mój personel będzie biegły…

— Będzie. — Jego oczy błyszczą, jasne jak jego diamenty. — Powiem ci tak. Po tym, jak twoja firma konsultingowa już trochę podziała i po obsadzeniu wszystkich stanowisk, możesz skontaktować się ze mną ponownie. — Otrzepuje spodnie i wstaje od stołu. — Kiedy już się w tym wszystkim połapiesz, porozmawiamy ponownie.

Gryzę się w język, gdy ściskamy sobie ręce.

***

Poniedziałek, 29 listopada 1999

— Panie Malfoy, przyznaję, że potraktowałem to spotkanie jako życzliwość dla pańskiej matki.

Przytakuję. 

— Oczywiście, panie Shafiq. Mam nadzieję, że zdołam…

— Ale nie interesuje mnie nazwisko Malfoyów gdziekolwiek w pobliżu moich finansów, osobistych ani zawodowych.

Utrzymuję mój sympatyczny uśmiech na miejscu. 

— Przykro mi to słyszeć, panie Shafiq. Mam nadzieję, że pozwoli mi pan powiedzieć, że rozumiem pana obawy i będę bardzo ciężko pracował nad zmianą postrzegania nazwiska mojej rodziny.

— Jak? — Wąsy pana Shafiqa drgają. On nie szuka odpowiedzi. Tylko się ze mną drażni.

Przełykam. 

— Skoncentruję się na relacjach z mugolami. Kilku naszych klientów będzie korzystać z naszych usług, aby przenieść swoje biznesy do mugolskiego świata. — Patrzy na mnie bez mrugnięcia okiem. — Będziemy prowadzić jedną sprawę pro bono na kwartał, skupiając się na tych, którzy potrzebują pomocy prawnej w Wizengamocie…

— A świat magicznych stworzeń? — pyta. — Twoja historia z skrzatami domowymi i wilkołakami jest dość... powszechnie znana.

— Tak jak historia naszej rodziny ze smokami. — Jestem bliski utraty miłego wyrazu twarzy.

— Smoki i skrzaty domowe to nie to samo. — Wyciąga sakiewkę z monetami, rzucając na stół kilka sykli za swoją herbatę.

— Och, nie — mówię, wyciągając rękę. — Wszystko na mój koszt, panie Shafiq.

Upuszcza sykle, które klekoczą dźwięcznie na blacie. 

— Proszę oszczędzać swoje galeony, panie Malfoy. — Otula się ciasno płaszczem. — Jeśli możesz zaoferować tylko jedną sponsorowaną sprawę na kwartał, musi być u ciebie cienko z gotówką.

Wychodząc, mija moje krzesło. Wnętrze mojego policzka krwawi w miejsca, w którym wbijam w niego zęby.

***

Wtorek, 30 listopada 1999

Panie Draco Malfoy,

Pańska prośba o odwiedzenie więźnia numer LM537 w dniu 4 grudnia 1999 r. została odrzucona. Zgodnie z M.L.C. 8192, Punkt 4a, więzień może odrzucić wniosek o widzenie z dowolnego dla siebie powodu.

Jeśli reprezentuje pan radcę prawnego więźnia o numerze LM537, prosimy o kontakt z Działem Administracyjnym Departamentu Przestrzegania Prawa Magicznego.

Z poważaniem,

Ulisses Olyphant

Koordynator wizytacji w Azkabanie

Bo cóż mogło się zmienić?

Wpatruję się w list od mojego starego kumpla Ulissesa.

Co mogło skłaniać ojca do takiego zachowania? Czy była to cicha odmowa zrzeczenia się spadku? Lub po prostu gra o władzę.

Nie było żadnych zdjęć w Proroku z... zeszłego tygodnia. W alejce. Nic, co mógłby zobaczyć.

Matka podchodzi do mnie, wpatrując się w list.

— Ciekawa poczta?

Zaciskam szczękę, zastanawiając się, czy powinienem ją w to wciągnąć.

— Ja… — Kręcę głową. — To ojciec.

Matka przestaje naciągać rękawiczki. 

— Tak?

— Nie chce się ze mną widzieć. Nie odpowiada na moje wnioski.

Wyrywa list z moich rąk i przegląda go. Prycha.

Wyczarowuje czysty pergamin i pióro. Swoją elegancką kursywą zapisuje prośbę o spotkanie dla siebie na jutro. Na pierwszego grudnia.

— Wyślij to, dobrze? — Kładzie list na kredensie i maszeruje do kominka Fiuu.

Kilka godzin później rozrywam zaadresowany do niej list zwrotny.

Pani Narcyzo Black,

Pani prośba o odwiedzenie więźnia numer LM537 w dniu 1 grudnia 1999 r. została przyjęta. Proszę zapoznać się z załączonymi dokumentami, aby uzyskać instrukcje dotyczące pobytu i przedmiotów zabronionych.

Krzywię się, widząc odpowiedź Ulissesa.

Być może matka potrzebuje więcej uznania.

***

Środa, 1 grudnia 1999

Gdybym mógł spać ostatniej nocy, nic z tego by się nie wydarzyło.

Byłbym na tyle przytomny, by zauważyć ją w Atrium. Skręciłbym i skierował się najpierw do kawiarni, zamiast czekać tam na windę.

Kiedy już jestem w środku i stoję pod tylną ścianą, ona wchodzi i uśmiecha się do mnie lekko.

— Dzień dobry — mówię.

Kilkoro innych osób zaczyna wchodzić do windy, a ona przesuwa się, by stanąć bliżej mnie. Przyciągam ręce do boków.

Zakładam, że eliksir już opuścił jej organizm. Wszystkie te składniki miały działanie jedynie tymczasowe. Ale nie chcę ryzykować.

Pamiętam, jak to było czuć jej biodra w moich dłoniach i zastanawiam się, co by się stało w tej windzie, z połową personelu Departamentu Magicznych Gier i Sportu uwięzionego tutaj z nami. Jeśli dotknę jej nadgarstka, a eliksir wybuchnie w jej żyłach. Gdyby zdołała się powstrzymać, albo gdyby zmusiła się do rzucenia na mnie, pchając nas na ścianę, ściągając w dół moje…

— Został ci już tylko ostatni tydzień, tak?

Patrzę przed siebie. Czuję, jak ona zwraca się ku mnie.

— Tak. Następny piątek będzie moim ostatnim dniem. — Zdołam wytrzymać jeszcze osiem dni. Dam radę.

— To ekscytujące — mruczy. — Czyli wszystko idzie jak po maśle? Z grupą konsultingową?

Nie. Prawie się śmieję. Przełykam to uczucie.

— Jak dotąd, tak, dobrze. Z pierwszym stycznia planujemy wejście na rynek.

— To wspaniale — mówi. — Gratulacje. — I brzmi to prawie tak, jakby naprawdę miała te słowa na myśli. Winda wreszcie zatrzymuje się na Poziomie 4. — Miłego dnia — mówi do mnie, odwracając się przez ramię z promiennym uśmiechem, gdy wychodzi.

Kiwam jej głową, czując, że do kabiny windy dostaje się więcej powietrza teraz, kiedy stąd wyszła.

Zimnego powietrza.

Wracam do domu, gdy matka wraca z Azkabanu. Odwracam się do niej wyczekująco. Nie spieszy się, pieczołowicie ściągając z rąk rękawiczki.

— Gulasz na obiad? — pyta.

— Pewnie.

Wzywa Łzawkę. Skrzatka zabiera jej rzeczy i zaczyna nakrywać do obiadu. Ja czekam.

— Odwiedzisz swojego ojca w Boże Narodzenie — mówi. — Azkaban pozwala na wizyty świąteczne, a także comiesięczne…

— Tak, pamiętam.

Kiwa głową. 

— Nie masz się czym martwić. Transakcja przebiegnie zgodnie z planem.

Odchodzi ode mnie.

— Mamo?

Odwraca się i unosi brew. 

— Chyba, że zechce rozwodu. I to niezwykle paskudnego.

I odchodzi.

Tego wieczoru przy kolacji proszę ją o pomoc w kontaktach z klientami i inwestorami. Powstrzymuje swój szeroki uśmiech i jestem wdzięczny, że nie rzuca swoim słynnym „a nie mówiłam”.

Następnego dnia przy śniadaniu matka wręcza mi listę potencjalnych inwestorów i klientów. Unoszę na nią brew, a ona mówi: 

— Nigdy nie pytałeś.

W piątek pyta mnie, czy myślałem o charytatywnym oddziale grupy konsultingowej.

Ciągle o tym myślę.

— Sądzę, że dla wizerunku firmy ważne byłoby oferowanie większej działalności charytatywnej — mówi, mieszając mleko. To już czwarty pomysł, który dziś poruszyła. To tak, jakby wcześniej to wszystko w sobie trzymała, tylko czekając, aż zapytam.

— Zgadzam się, ale może być to trudne — mówię. — Myślałem o rozpoczęciu od praw wilkołaków. Tak wiele z tych zapisów i zasad jest niezwykle wadliwych. W zeszłym tygodniu wysłałem list i propozycję do Quentina Margolisa i Watahy Lasu Północnego, szukając wsparcia i referencji. Powiedział mi, że powinienem się od nich odpieprzyć.

Matka wykrzywia usta na mój wulgarny język. 

— Ach tak? – Popija herbatę.

— Taki był zamysł. — Przewracam oczami. — Powiedział, że od lat radzą sobie dobrze i to bez pomocy rodziny Malfoyów.

— Hm. — Wygląda przez okno. — Być może to nie rodzina Malfoyów powinna być tą, która wyciągnie do nich rękę. Kogo jeszcze można zaliczyć na teraz do personelu?

Odłamuję kawałek bułki. 

— Blaise w marketingu, Cuthbert Mockridge w finansach i Dorothea Bulstrode w administracji. A także kilku…

— Wszyscy czystej krwi — stwierdza, prostując swój nóż i widelec. I słyszę jej słowa, jeszcze zanim zdąży złapać oddech. — Czy zastanawiałeś się nad zapytaniem Hermiony Granger, czy byłaby zainteresowana?

— Ona ma już pracę, mamo.

— Tak jak Dorothea, zanim się zgodziła…

— Wierzę, że Granger wkrótce zajmie moje stanowisko, ściśle współpracując z Potterem. — Kruszę bułkę na małe kawałki. — Będzie tym obrotem spraw w pełni zadowolona.

— Wątpliwe, kochanie — mruczy. Patrzę na nią. Podnosi filiżankę do ust i zanim zacznie pić, mówi: — Prawie rok zajęło jej ukończenie tego smoczego projektu. A pracowała w Biurze Wyszukiwania i Oswajania Smoków. — Patrzę, jak odkłada filiżankę z powrotem na spodek. — Może byłaby zainteresowana ofertą pracy w niepełnym wymiarze godzin, jeśli nie opuści Ministerstwa. Daj jej możliwość pomocy społeczności magicznych stworzeń.

Wpatruję się w swoją łyżkę. 

— Katya powiedziała coś podobnego.

Matka unosi brew. 

— Hm. Więc jest sprytniejsza, niż wygląda. — Moje usta wykrzywiają się w uśmiechu. — Nie ma nic złego w zapytaniu o to Hermiony, prawda?

Przełykam. 

— Obawiam się, że od czasu jej ostatniej wizyty w naszym Dworze sytuacja mocno się pogorszyła. Nie będzie już chciała mieć ze mną nic wspólnego.

Składam serwetkę na kolanach, zbliżając do siebie rogi i przesuwając krawędzie. Matka milczy. I nagle mówi:

— Jesteś wężem, Draco. I pozwoliłeś jej zmienić się w robaka.

Patrzę na nią, a ona stoi, odrzuca na bok swoją serwetkę i woła Łzawkę, by ta pomogła jej w układaniu kwiatów.

Kłuje mnie to przez cały dzień.

Ledwo mogę skupić się na projekcie, który przydzielił mi Robards, bo tego dnia znów pracuję w sali konferencyjnej.

Odpływam, zastanawiając się, jak by to było pracować z nią nad projektami, którymi się pasjonuje. Być może spotykalibyśmy się dwa razy w tygodniu lub w weekendy jedlibyśmy razem lunch. Towarzyszyłaby mi na kolacjach i balach. Zachwycalibyśmy tłumy, szukając odpowiednich ludzi, z którymi mogłaby porozmawiać o tym, jak chciałaby zmienić świat. Jej oczy płonęłyby tym samym ogniem, co wtedy, gdy walczyła o smoka, a ja pozbawiłem ją tej zupy dyniowej. Mógłbym położyć rękę na jej plecach, zachęcając ją, by parła jeszcze dalej, brnęła, była wręcz zabójcza.

Czuję to.

Czuję ją.

Otwieram oczy. Sprawdzam korytarz i upewniam się, że nie przyszła odwiedzić dziś Katie Bell. Robards potwierdza, że ​​jej nie wzywał, ale mam wrażenie, że sam ją do siebie przyzwałem. Jej zapach.

Woń znika po mniej więcej godzinie, ale ja wciąż kreślę w głowie więcej pomysłów na temat wilkołaków niż na temat przemytników zatrzymanych w zeszłym tygodniu.

W sobotę patrzę na siebie w lustrze przez dziesięć minut, grzebię przy włosach i pozwalam, by ściany mojego umysłu opadły. Skeeter i jej zespół wyjechali godzinę temu. Udzielałem wywiadu dla Tygodnika Czarownica, wraz z sesją zdjęciową. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, co powinna założyć dziewczyna na pierwszą randkę, ale teraz bez przerwy przelatuje mi to przez głowę. Moja odpowiedź dla Skeeter była tak żałosna i ogólnikowa.

Cokolwiek, w czym będzie jej wygodnie.

Skeeter uniosła brew, przestała notować i zapytała: 

— Draco Malfoy wprowadziłby do Le Porte Rouge kobietę w dresie?

Skrzywiłem się i przeformułowałem swoją odpowiedź na coś bardziej uprzejmego.

Pakuję skórzaną teczkę i patrzę na siebie jeszcze raz. Wyglądam bardzo młodo. I bezbronnie. Nienawidzę tego, ale wiem, że to konieczne.

Wychodząc, mijam mamę siedzącą w jadalni.

— Draco, kochanie.

Cofam się i wsuwam głowę do pomieszczenia. 

— Tak?

— Dzisiaj zamierzam rozesłać zaproszenia na przyjęcie inauguracyjne. Myślę, że obecność pana Pottera i panny Weasley byłaby doskonałą reklamą. — Spogląda na mnie. — Ale tylko wtedy, gdy zaprosimy Hermionę.

Przełykam. 

— Dam ci znać dziś po południu.

Przygląda mi się, widzi moją torbę i drgające palce. Szeroko się uśmiecha. 

— W porządku.

Udaję się na Pokątną. Czterokrotnie przemierzam ścieżkę do Cornerstone, zanim w końcu biorę głęboki oddech i otwieram drzwi. Znajduję ją przy ladzie, wyrzuca coś i zamyka księgę rachunkową. Wita się ze mną, a potem podnosi wzrok i w chwili, gdy jej oczy spoglądają na mnie, zastanawiam się, czy powiedzieć jej, że pomyliłem sklep, przeprosić i odwrócić się.

— Och, cześć. — Jej oczy rozjaśniają się.

— Granger. — Potrząsam głową na powitanie, wspinając się po schodach do kontuaru.

— Czy ty... czy miałeś coś zarezerwowanego? — Odwraca się do półek. Jej zachowanie jest bardzo uprzejme.

Zastanawiam się, jak przejść do meritum i nie marnować więcej jej cennego czasu. Ale zamiast tego mówię jej, że przyszedłem się rozejrzeć.

— Wspaniale — piszczy. I przez sekundę martwię się, że to przez strach. Zaostrzone rysy, zbyt jasne oczy. A potem okrąża ladę. — Właściwie pojawiło się… um… Sporo nowych tytułów, odkąd byłeś tu ostatnio.

I rusza do działu fikcji. Zajmuje mi żenująco dużo czasu, zanim zdaję sobie sprawę, że mam za nią podążać. Prowadzi mnie do regału, a ja staram się ignorować czterech czy pięciu klientów, którzy na nas patrzą.

— Wyszła nowa powieść, luźno oparta na pewnej mugolskiej książce z lat osiemdziesiątych — mówi, przesuwając palcami po grzbiecie omawianej książki. — Dystopijna przyszłość, prawo małżeńskie, przepisy dotyczące rodzenia dzieci. — Spogląda na mnie. — Moim zdaniem mugolska wersja jest o niebo lepsza, ale nikt tutaj o niej nie słyszał, więc…

Patrzy mi w oczy i zastanawiam się, czy czeka na odpowiedź. Rusza dalej, a ja za nią.

Pokazuje mi powieść grozy, która, jak twierdzi, jej się nie spodoba, a ja też nie sądzę, żeby przypadła mi do gustu. Ale jej palce śledzą grzbiet, a oczy nie mogą już na mnie patrzeć. Jej policzki są zaróżowione i zastanawiam się, czego się tak wstydzi. Oprowadza mnie i widzę, jak spogląda na młodą kobietę siedzącą na jednym z wygodnych foteli, po czym skręca w kolejną alejkę.

— Ostatnia, którą mogę ci pokazać… ee…. Tutaj. — Odwracam się w samą porę, by zobaczyć, jak zgina się w pasie, a dżinsy opinają jej pośladki. Moje oczy są do niej niemal przyklejone, gdy wyciąga książkę z dolnej półki. — Nowa biografia Chadwicka Boota — mówi. I udaje mi się spojrzeć na jej twarz.

Mówi coś o Terrym Boocie. Rumieni się, a jej oczy błądzą gdzieś z dala ode mnie. Czy wie, że ukryła nas z dala od wszystkich wścibskich spojrzeń, w naszej własnej przestrzenie między regałami, gdzie wszystko może się zdarzyć? Spoglądam na jej dłonie, muskające okładkę książki.

Nigdy tego nie robiła. Nigdy nie pokazywała mi rzeczy, które chciała, żebym przeczytał.

— Wezmę wszystkie trzy. — Odwracam się do niej, a ona prawie chłonie mnie wzrokiem.

— Naprawdę? Eee... Cudownie. — Uśmiecha się do mnie i zastanawiam się, jak miło byłoby zapomnieć, że incydent z Marcusem Flintem kiedykolwiek się zdarzył. Zapomnieć o moim ojcu. Spogląda w dół, a jej rzęsy trzepoczą. — Ja… to znaczy… nie chciałam wciskać ci niczego na siłę. — Śmieje się, a dźwięk jest zduszony. — Oczywiście zachęcam do osobistego przejrzenia.

— Nie, nie — mówię. Biorę od niej książkę, prawie muskając jej kciuk. I wracam do swojej innej postaci. Do kogoś bliższemu temu, za kogo uważa mnie Skeeter. — Jeśli Hermiona Granger poleca mi coś nowego do przeczytania, byłbym głupcem, gdybym jej nie posłuchał.

Jąka się. Mruga. Idzie po pozostałe książki i przepycha się obok mnie, ocierając biodrami o moje udo.

Jeśli wróci do rumienienia się... Z powrotem do tych ciemnych oczu, kiedy na mnie spojrzy... Ocierając się o mnie…

Uśmiecham się do pustego przejścia.

Podążam za nią do lady, próbując przypomnieć sobie swój plan, chcąc przejść do etapu uwodzenia.

— Tak właściwie, to chciałem cię o coś zapytać.

Błądzę wzrokiem po ladzie, całkowicie zdany na jej łaskę. I czuję na sobie jej oczy.

— Jasne, o co chodzi?

Kurwa.

Wyjdź za mnie.

Pozwól mi cię dla siebie zatrzymać.

Kurwa.

Moja krew się rozgrzewa, a usta wysychają. A gdy zastanawiam się, kto tu kogo uwodzi, zaczynam budować mur od góry do dołu, jak opuszczaną bramę zamku. W końcu znów spoglądam na jej twarz. Szyja Granger jest zarumieniona. Brnę w to jeszcze głębiej.

— Znasz Quentina Margolisa?

Napięcie opuszcza jej oczy i przygląda mi się uważnie. 

— Przywódcę wilkołaków? Przypuszczam, że tak. Był w biurze kilka razy, a po wojnie chciał, żebyśmi razem z Harrym przedstawili go Teddy'emu Lupinowi... — urywa, lekko się zastanawiając. — Dlaczego pytasz?

— Mam nadzieję, że będzie moim klientem — mówię. — Cóż, on i jego wataha. — Wypowiadam słowa, które ćwiczyłem przez cały poranek. — On… nie odpowiada na sowy, które mu wysyłam. I zaczynam myśleć, że to przez moje nazwisko, moją reputację. — Odwracam wzrok. — Moją przeszłość z Greybackiem.

— Rozumiem — mówi, zajmując dłonie księgą rachunkową. — Cóż, Quentin spędza bardzo mało czasu z dala od watahy. Możliwe, że twoje listy do niego nie dotarły.

— Och, dotarły. — Uśmiecham się do lady. — „Brak odpowiedzi” był miłym sposobem przekazania mi tego, że nie jest zainteresowany spotkaniem.

Pióro w jej dłoni porusza się w kółko, a ja patrzę, jak jej zręczne palce kręcą nim i wiem, że jest już gotowa pójść mi na rękę.

— To może być kwestia pieniędzy — mówi. —  Ich społeczności może nie być stać na twoje usługi. Wilkołaki mają trudności z zarabianiem i utrzymaniem się w pracy…

— O to właśnie walczymy. Równe prawa dla wilkołaków. Prawa antydyskryminacyjne.

Obserwuję, jak fizycznie traci dech w piersi. 

— Przepisy antydyskryminacyjne?

Jej oczy są szeroko otwarte i szuka czegoś w mojej twarzy. Utrzymuję swój umysł w pełni zamkniętym i obserwuję, jak jej własny pilnie pracuje. Widzę, jak układa w całość to, co próbuję zrobić. Coś zapala się w jej oczach i prawie czuję się winny, grając z nią w ten sposób. Ale w moich słowach nie ma kłamstwa. Będę pomagać społeczności wilkołaków. Tyle, że nie tylko dla nich, ale dla swojej reputacji.

I dla niej.

— Potrzebuję tylko sposobu na wejście. Rekomendacji.

— Oczywiście — wydysza. — Napiszę do Quentina list polecający w twojej sprawie.

— Mogłabyś? — pytam. Kiwa głową. — Mam… tutaj… — Grzebię przy zapięciu torby, pragnąc włożyć moją skórzaną teczkę w jej palce. — Oto propozycja. Jeśli w ogóle chcesz się z nią zapoznać.

Wpatruje się w dokumenty, jakbym podawał jej klucze do biblioteki Hogwartu. 

— Oddam ci to w poniedziałek — mówi.

— Dziękuję, Granger.

Uśmiecha się do mnie. To prawdziwy uśmiech. I nie mogę oddychać, dopóki nie odwróci wzroku, zerkając na księgę rachunkową.

— Czy twój dział organizuje dla ciebie jakąś imprezę pożegnalną?

Przez chwilę nie rozumiem tego pytania. 

— Eee, nie. Nie sądzę.

Prostuje się, przestając nachylać nad rejestrem i zakłada lok za ucho, zanim sam zechcę to dla niej zrobić. 

— Tak być nie może — mówi. — Harry i ja będziemy musieli coś zaplanować.

Myślę o jedynym sposobie, w jaki chciałbym kiedykolwiek coś uczcić, a to z pewnością nie bierze pod uwagę obecności Pottera. Granger czeka, aż coś powiem, a jej oczy prześlizgują się do moich ust.

— Ty… nie musisz — udaje mi się powiedzieć.

— Oczywiście, że muszę. Będziemy musieli zorganizować coś naprawdę zawstydzającego, na przykład wydrukować twoją twarz na torcie.

— To musi być jakaś mugolska tradycja.

— Oczywiście! — Ona się śmieje. I jest to prawdziwy śmiech. — Co powiesz na piątek po pracy? Ostatniego dnia. Poproszę Harry'ego, aby dał znać wszystkim na Poziomie 2. — Patrzę, jak jej zęby przesuwają się lekko po dolnej wardze. — Przyprowadź Katyę, jeśli chcesz.

Znowu spogląda na książki. Mrugam.

— Albo Noelle.  Albo kogokolwiek, kto pełni piątkowy dyżur. — Śmieje się. Ale nie brzmi to jak poprzedni śmiech, choć próbuje przypomnieć mi o naszej małej grze – dziewczyna na każdy dzień tygodnia.

Może źle ją odczytałem. Zawsze w błędzie.

Może Katya i ja powinniśmy zaaranżować jakieś publiczne zerwanie.

— Musisz mi kiedyś opowiedzieć o swoich wrażeniach co do tej powieści grozy. Nie sądzę, żebym sama przez to przebrnęła. — Wpycha wspomnianą książkę do torby i nagle zdaję sobie sprawę, że zaczęła bredzić. Zdradził ją żywy kolor na policzkach.

— Dziękuję. Za napisanie do Quentina Margolisa.

Biorę od niej torbę, a ona mówi: 

— Oczywiście. Cokolwiek zechcesz.

Uśmiecham się i prześlizguję po niej wzrokiem. 

— Ostrożnie, Granger. Bo jeszcze wezmę to dosłownie.

Jej usta wykrzywiają się w szerokim uśmiechu, a policzki różowią się, kiedy odwraca wzrok.

I wychodzę, słysząc w głowie głos Blaise'a.

Każdy może zostać uwiedziony.

I ja zostałem.

Po powrocie do domu wpadam do jadalni i zastaję matkę pracującą nad swoimi zaproszeniami. Biorę herbatniki z jej tacy, widząc odłożoną na bok kopertę zaadresowaną do Hermiony Granger.

Dotykam jej małym palcem.

— Wyślij to.

Matka uśmiecha się do mnie.

***

Poniedziałek, 6 grudnia 1999

— Będę z tobą całkowicie szczery, Draco. Mam pewne zastrzeżenia.

— To mnie nie dziwi — mówię. Posyłam mu uśmiech.

Wentworth wychyla resztę swojego Piwa Kremowego, dając znak barmanowi, żeby podał mu kolejne. Chyba zostajemy. To dobrze.

— Masz przed sobą trudną drogę. Nie chcę mówić, że możesz tego nie przetrwać, ale będzie ciężko. Czy masz w swoim planie firmy lub osoby, które nie reprezentują rodów czystej krwi lub bogaczy?

Myślę, że to musi być jego szczerość… a może Piwo Kremowe, kiedy odpowiadam kategorycznym tonem: 

— Jeszcze nie.

Kiwa głową, spoglądając na stół, myśląc. 

— Może minąć trochę czasu, zanim czarodziejski świat znów ci zaufa.

— Wiem.

Zerka na mnie i posyła mi słaby uśmiech. 

— Niezależnie od posiadania Najbardziej Czarującego Uśmiechu Grudnia 1999.

Przewracam oczami. Artykuł Skeeter z Tygodnika Czarownica ukazał się dziś rano. Wentworth chichocze.

— Mam nadzieję rozpocząć Nowy Rok od projektu, który pomoże w walce o równe prawa dla społeczności wilkołaków. Jestem już w kontakcie z Watahą Lasu Północnego i mam nadzieję, że wkrótce się z nimi spotkam.

To nie było kłamstwo. To był optymizm.

Nadchodzi nasza druga kolejka i Wentworth rozsiada się wygodnie na swoim krześle. 

— To początek. Chciałbym tylko, abyś wprowadził więcej różnorodności. Zarówno pośród swoich klientów, jak i w personelu.

— Mam nadzieję, że dzięki styczniowym rozmowom i rekrutacji pozyskam więcej pracowników. Po mojej… po imprezie inauguracyjnej.

— Tak — odpowiada cierpko Wentworth. — Przyjęcie sylwestrowe, na które dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich nigdy nie zostało zaproszonych. — Unosi na mnie brew.

— Hej — mówię, rozkładając szeroko ramiona. — W tym roku dostałeś zaproszenie, tak?

Wentworth uśmiecha się.

— Tak, tak.

— Oczywiście zostanie ono uchylone, ​​jeśli odrzucisz moją ofertę pracy — drażnię się.

Nuci. Wydaje się, że na coś czeka. Czeka, aż podam mu wystarczająco dobry powód.

Biorę głęboki łyk, czując, jak moje gardło rozszerza się wokół wtłoczonego we mnie płynu.

— Liczę, że uda mi się ściągnąć Hermionę Granger. Do konkretnych spraw.

Jego twarz się rozluźnia, brwi unoszą się wysoko. I oto jest.

— Naprawdę? — Zmienia lekko swój ton, jakby dobre wino wpłynęło mu na język.

— Pracuje teraz ze mną nad projektem prawa dla wilkołaków. Mam nadzieję, że przekonam ją również do kilku innych spraw.

— Czy odejdzie dla ciebie z Ministerstwa?

Dla mnie.

— Dla mnie? Nigdy — mówię, uśmiechając się do mojego Piwa Kremowego.

— Ale jeśli chodzi o wilkołaki, to może. Tak?

Spoglądam na Wentwortha. On już to kalkuluje. Jego palce stukają w stół.

Zaczyna wypytywać o mój model biznesowy, mój majątek, wielkość personelu. Rzuca w powietrze kilka nazwisk ludzi, z którymi mogę porozmawiać, a ja staram się je zapamiętać bez wyciągania pióra i pergaminu. Pyta, czy mój ojciec w ogóle będzie w to zaangażowany.

Zanim oba nasze drinki się skończą, ociera dłońmi usta i mówi: 

— Daj mi kilka dni. W tym tygodniu są urodziny mojej żony i będę musiał przedyskutować z nią kilka rzeczy. — Wygląda przez okno pubu, a potem z powrotem na mnie. — I dalej zabiegaj o Hermionę Granger.

Uśmiecham się.

— Da się zrobić.


4 komentarze:

  1. Kurcze, teraz jeszcze bardziej rozumiem Draco. Nadzwyczajne sytuacje wymagają nadzwyczajnych środków. Do przewidzenia było, że nikt nie będzie chciał pracować z Draco. Ma dziewiętnaście lat, zero doświadczenia w biznesie, no i zszargane przez wojnę nazwisko. Wykorzystanie Hermiony było najlepszym posunięciem, choć bardzo niebezpiecznym. Bo co by się stało, gdyby ona jednak się nie zgodziła dołączyć do jego firmy? Naobiecywał wszystkim, że Hermiona dołączy, a jeśli jednak nie? Co wtedy? Postawił wszystko na jedną kartę i miał ogromne szczęście. Ale to też przykre, że nikt nie był w stanie mu zaufać, tylko od razu odsyłał go z kwitkiem. Nie sądziłam, że Quentin jednak wtedy mu odpowiedział i to w dodatku taki sposób… Cholera no, chłopak popełnił trochę błędów, ale karać go aż tak bardzo, mimo tego, że chciał działać na korzyść tylu stworzeń… Mega niesprawiedliwe. Wspomnienie Sectumsemory za to przyprawiło mnie o ogromne ciarki. Wolałabym tego nie wspominać. Obraz Draco leżącego we krwi i liczącego na skonanie…

    OdpowiedzUsuń
  2. To zdecydowanie nie jest pierwszy raz i zapewne nie ostatni, kiedy napisze, ze Narcyza jest tak wspaniale idealna w tym opowiadaniu. Jest Narcyza, ktora znamy z ksiazek, tylko jakby wziac lupe albo spojrzec na nia, kiedy zgasna wszystkie reflektory. Niedoceniona, cudowna, niezrownana! I to jej sypanie pomyslami jak z rekawa. Mistrzostwo! ❤ Zwlaszcza w obliczu tego rozdzialu, w ktorym wyraznie widac, jak bardzo Draco scieral sie z potencjalnymi inwestorami czy klientami. I chociaz wiem, jak bedzie, to trzymam za niego kciuki od nowa, kiedy widze jego milosc do Hermiony, tak gleboka, ze mozemy jej tylko tego zazdroscic ;) I, jak na ironie, ta scena w ksiegarni, kiedy Draco zaglada na jej posladki 🙈 Facet! Dobrze, ze sie na nia nie rzucil 😁

    OdpowiedzUsuń
  3. Hermiona jako przepustka dla biznesu Draco. Zaczyna między nimi być cieplutko 😀

    OdpowiedzUsuń
  4. Nadal nie podoba mi się tak jawne wykorzystanie Hermiony ale cóż świat biznesu rządzi się swoimi prawami, a to, że będzie ja miał w swoich szeregach tylko ich zbliży do siebie. Uwielbiam Narcyze ♥️
    Te spojrzenia w bibliotece są... Niesamowite 🥰 magnetyzujące :)

    OdpowiedzUsuń