Niedziela, 16 listopada 1997

Ogień w kominku w Pokoju Wspólnym dogasa. Jest prawie trzecia nad ranem i zastanawiam się, czy powinienem próbować go ponownie rozpalić.

Od kilku tygodni nie mogę spać. Czuję zbliżającą się wojnę. Ten ciężar nie pozwala mi zasnąć.

Nie wiem jednak, jaka jest wymówka Blaise'a.

Przysnął godzinę temu, siadając naprzeciwko mnie i czytając swoją pracę domową z Historii Magii.

On nie jest wykorzystywany przez Śmierciożerców. Nie ma relacji rodzinnych, które wciągałyby go w wojnę. Ma tylko matkę i jej nowego męża, a przynajmniej tak długo, jak potrwa ich małżeństwo.

Obserwuję, jak śpi. Zazdroszczę mu.

Ściana lochu otwiera się i do pomieszczenia wkracza Teo Nott, poruszając się cicho, zanim zauważa, że go obserwuję.

— Więc co nie pozwala ci spać? — pyta, zauważając, że Blaise już dawno odpadł.

— Mógłbym zapytać cię o to samo — mruczę. — A może powinienem zapytać „kto”?

Teo zatrzymuje się i zanim się zarumieni, mówi: 

— Puchonka — Uśmiecha się cienko. — Jest czystej krwi, zapewniam cię.

Opada na fotel, a ja postanawiam nie drążyć tematu, wiedząc, że jedynym Puchonem czystej krwi w naszym roczniku jest Ernie Macmillan.

— Masz jakieś nowe wieści? — pyta Teo. Rozgląda się po pomieszczeniu w poszukiwaniu ciekawskich uszu, chociaż jasne jest, że jesteśmy jedynymi przytomnymi osobami w Pokoju Wspólnym – i pyta: — Jakieś haczyki na Pottera od czasu włamania do Ministerstwa?

Kręcę głową. 

— Żadnych wieści od ojca.

Patrzę z powrotem w ogień. Teo zawsze stara się dotrzeć do sedna.

— Słyszałem coś interesującego.

Patrzę na niego. Unosi brwi i spogląda na skórki wokół swoich paznokci.

Co za irytujący, mały dziwak.

— Tak? — Łapię się na jego przynętę.

Znowu rozgląda się dookoła, spoglądając na śpiącego Blaise'a, a potem z powrotem na mnie.

— Słyszałeś o Aukcji? — pyta.

Rok temu moje oko by drgnęło.

Dwa lata temu wziąłbym głęboki oddech i skoncentrował swoje myśli na wymyśleniu jak najbardziej wiarygodnego kłamstwa.

— Tak — mówię. — Słyszałem plotki.

Teo się uśmiecha. 

— Zastanawiam się, czy poprosić o szlamę na urodziny.

Chichocze.

Odwzajemniam uśmiech.

— Albo o jakiegoś Weasleya — mówi. — Niech sprząta mój dom. Poleruje mi buty.

Mam zamiar skomentować, że większość członków rodziny Weasleyów to mężczyźni… co stanowiłoby ograniczone możliwości dla większości facetów, kiedy Blaise mnie wyprzedza.

— Mogliby pracować dla ciebie jedynie w przepasce na biodra, Teo — mówi półprzytomnym głosem Blaise. Po chwili siada i przeciera oczy. — Lepiej miej nadzieję, że wystawią na Aukcji tych dwóch starszych. O wiele ładniejsi niż reszta. — Znajduje w sobie odwagę, by do niego mrugnąć.

— Co to ma znaczyć? — Szczęka Teo napina się. Jego oczy rzucają się ku mnie, a potem wracają z powrotem do Blaise'a.

— Nic, Teo. Nic. — Blaise zamyka książkę i rozciąga ręce nad głową. — Jestem pewien, że miałeś na myśli Ginny Weasley. By mieć ją za niewolnicę i zmuszać ją, żeby przynosiła ci posiłki do łóżka.

Tak więc Blaise już wie o Aukcji. Albo nie jest tym faktem kompletnie zaskoczony. Koncentruję się na pustce, podczas gdy oni się kłócą.

Teo niemal wrze w swoim fotelu. 

— Smarkula Weasleyów jest za droga. Cena zarówno jej, jak i Granger zaczyna się od dziesięciu tysięcy.

Słowa Dołohowa się potwierdzają. Dziesięć tysięcy na początek.

Mój żołądek się zaciska.

Blaise spogląda na mnie. A potem wraca wzrokiem z powrotem do Teo.

— Tak dużo?

— Tak — dąsa się Teo. — Za drogo jak na Weasleya. Najprawdopodobniej pójdzie za jakieś dwadzieścia tysięcy. Niedorzeczność. I to tylko dlatego, że jest dziewczyną Pottera.

Moje oczy są skierowane na niego. Nie zawracam sobie głowy zerkaniem na reakcję Blaise’a. On sam już mnie obserwuje.

— A co powiesz o Granger? — pyta Blaise. Odchyla się lekko. — Za ile pójdzie Złota Dziewczyna?

— Prawdopodobnie za dwadzieścia pięć, może trzydzieści tysięcy. — Teo ziewa dramatycznie. Teraz, gdy nie ma już czyjejś niepodzielnej uwagi, jest gotowy do spania. — Co ci do tego, Blaise? I tak nie masz wystarczająco galeonów.

Mam wystarczająco galeonów. I nie muszę się martwić, że moje dziedzictwo zostanie związane z dniem ślubu, jak u niektórych, Nott. — Blaise posyła mu leniwy uśmiech. — Poza tym. Ja i Draco moglibyśmy się podzielić.

Patrzę na niego. Jego ciemne oczy uśmiechają się do mnie, przeszywając moje ciało na wskroś.

— Kogo masz na oku, Draco? — pyta Teo.

— Nikogo szczególnego — mówię. — Będziemy musieli zobaczyć, kogo wyłapią szmalcownicy. — Wstaję, przeciągając się. — Panowie. Idę do łóżka.

Teo zerka na mnie, jakbym właśnie skradł mu tekst, a Blaise przeszywa mnie wzrokiem, jakbym był kryształową kulą pokazującą wszystkie odpowiedzi, których szukał.

Stąpam po schodach z rezygnacją, gotów leżeć bezsennie wpatrzony w baldachim.

Trzydzieści tysięcy. Plus pięć więcej, jeśli jest dziewicą.

Ignoruję chrapanie Crabbe'a i Goyle'a, zasuwając kotary dookoła łóżka.

Nie mogę ufać słowom Teo. On nie ma zbyt dobrych powiązań. Muszę zagłębić się w ten temat podczas świąt.

I mam nadzieję, że w międzyczasie ona nie zrobi nic głupiego.

***

Wtorek, 2 listopada 1999

Stukam kciukiem o stół, kiedy Katya grzebie widelcem w swojej sałatce.

— Dlaczego spotykamy się bez kamer i fotografów, Draco? — pyta.

Patrzę na nią. Przeżuwa w milczeniu, delikatnie zaciskając usta.

— Musiałem z tobą porozmawiać — mówię. — Znów o publicznych czułościach.

Mruga do mnie i upija łyk wody ze swojej szklanki. 

— Znowu? — Unosi brwi. — Po naszym ostatnim wybryku zaczęłam dostawać wyjce z pogróżkami za złamanie serca Hermionie Granger. Grupa moich dalekich krewnych zaczęła pisać do mnie, próbując wbić się na listę gości weselnych.

Uśmiecha się promiennie. Wpatruję się w nią tępo.

Spogląda na swoją sałatkę. 

— Co powiedział twój ojciec?

Wygładzam serwetkę.

— Nic. — Odkładam widelec z powrotem na miejsce. — Nie powiedział ani słowa.

Patrzę na nią i czuję, że jest jedną z niewielu osób w moim życiu, która rozumie, co to oznacza. Bierze głęboki oddech. Słowa wiszą w powietrzu między nami.

Kontynuuję: 

— Muszę jak najbardziej zdystansować się od wczorajszego artykułu. Od tego zawiłego trójkąta miłosnego, który wykreowała sobie Skeeter. — Mój język przebiega po zębach. — To naprawdę szczeniackie. A ja staram się tutaj pokazać jako odpowiedzialny, dorosły gość.

— I myślisz, że odpowiedzialni dorośli migdalą się tak, aby kamera mogła ich na tym przyłapać? — Uśmiecha się do mnie.

— Myślę, że odpowiedzialnym będzie poważne traktowanie jednej kobiety. Dojrzały wybór — odpowiadam.

— Czy na pewno podchodzisz na poważnie do właściwej kobiety? — mówi, mrugając do mnie. Wzdycham. — Im więcej będziesz flirtował z Hermioną Granger, tym bardziej zmieni się opinia publiczna…

— Jeśli nie czujesz się z tym komfortowo, rozumiem. Nadal możemy widywać się na wspólnych obiadach.

To zbyt gwałtowne. Nie powinienem był tak szybko do tego przeskakiwać. Biorę duży łyk wina, ignorując jej spojrzenie.

— Pozwól, że zapytam Andrieia. Jutro dam ci znać.

***

Piątek, 5 listopada 1999

Tak właściwie, to myślę o Pansy.

Moje palce owijają się wokół biodra Katyi, gdy drugą dłonią muskam jej ramię.

Myślę o Pansy i o tym, że naprawdę jestem jej winien jakieś przeprosiny.

Katya uśmiecha się do mnie, zanim przyciskam usta do jej własnych. Przeciąga dłońmi w górę mojego torsu i wplata je we włosy, przylegając swoim ciałem do mojego, a ja myślę o tym, jak bardzo żałuję, że nie wciągnąłem w to Pansy. W to udawanie.

Tyle, że tym razem robię to przed aparatem fotograficznym, a nie Prefektką z rozczochranymi włosami.

***

Sobota, 6 listopada 1999

To ciężki poranek na Hodgley Field. Ginny Weasley awansowała w drużynie Harpii, więc odpada z naszej ministerialnej ligi Quidditcha. Zastanawiam się, czy ma to coś wspólnego z niektórymi pytaniami opinii publicznej, czy Weasleyom, którzy nie pracują dla Ministerstwa, powinno się zezwolić na grę w ministerialnej lidze Quidditcha.

Nie, żebym cokolwiek wiedział o tym anonimowym liście.

Goldstein chce spróbować grać jako Ścigający pod jej nieobecność. Jest w tym gówniany.

Patrzę, jak Turpin, nasz drugi Pałkarz, próbuje szkolić smukłą, trzydziestoletnią czarownicę z Departamentu Śledczego bez absolutnie żadnych mięśni w górnej części ciała, by mogła efektywnie uderzać w tłuczek pałką. Jest dość szybka na swojej miotle, wyraźnie doskonały materiał na Szukającą, a ja zastanawiam się, czy nie zmienić się i nie pozwolić jej grać na pozycji Ścigającej, żebym sam mógł wyżyć się na tłuczkach w weekendy.

Odbija we mnie tłuczek, jakby słyszała moje mentalne narzekania. Uchylam się.

Ona się uśmiecha.

Touché.

Potter wyraźnie denerwuje się spadkiem jakości swojej drużyny. Ja sam przecież znikam za miesiąc. Część mnie nie może się doczekać, kiedy wyrwę się z Ministerstwa i ich bezsensownych rozgrywek międzywydziałowych, ale część mnie rozkoszuje się tą rywalizacją, jak za dawnych czasów w Hogwarcie.

Potter notuje coś w swoim notatniku technik i formacji, kiedy ja idę pod prysznic. Nawet nie zawracam sobie głowy suszeniem włosów, chcąc jak najszybciej wyjść, zanim znów mnie osaczy i zacznie opowiadać o strategiach obronnych.

Aportuję się na wzgórze przed bramą Dworu, czując, jak wiatr muska mokre kosmyki przy moich uszach. Wrzucam swoje rzeczy wraz z torbą i miotłą do szafki w przedpokoju w której przechowujemy płaszcze gości na przyjęciach. Jestem głodny, więc idę do kuchni.

W głębi korytarza słyszę głos mojej mamy, najwyraźniej dobiegający z biblioteki. Rozmawia ze swoim skrzatem? Może ma towarzystwo, chociaż to dość wczesna pora jak na przyjmowanie gości. Powinienem dać jej znać, że już jestem w domu.

Jestem kilka kroków od drzwi biblioteki, kiedy te otwierają się z hukiem, a Hermiona Granger wybiega ze środka, zatrzymując się na ułamek sekundy, by spojrzeć na popiersie mojego ojca, zanim jej stopy niosą ją w bok, prosto w mój tors. Tracę dech w piersi.

Jej oczy są rozszerzone i mokre od łez. Moja matka doprowadziła ją do płaczu? Granger dyszy.

— Co się stało?

Świerzbią mnie ręce, żeby ją złapać i przytrzymać nieruchomo. Przesunąć dłonie do palców.

— Ja… Draco, tak bardzo przepraszam… Przepraszam za wszystko. Ja… nie miałam tego na myśli — mówi. Odwraca się i biegnie w stronę kominków. Jej włosy znów są splecione w warkocz.

Moja szyja wciąż jest ciepła od dźwięku mojego imienia w jej ustach. Odwracam się i widzę mamę stojącą w bibliotece, tuż przy barku z alkoholem.

— Cóż, Draco — szepcze, kręcąc w dłoni szklanką pełną dżinu. — Twojemu ojcu udało się wszystko zepsuć.

Patrzę, jak przykłada szklankę do ust, a mój mózg skupia się na tym, co właśnie powiedziała.

— Ojciec? — Fala gorąca natychmiast mnie opuszcza. Czuję suchość w gardle. — Co on ma z nią wspólnego?

Znów napełnia swoją szklankę. Rzadkość. Wychyla ją jedny haustem tak, jak poprzednią. Odwraca się do okna. 

— Poszła się z nim dzisiaj zobaczyć.

Moje żebra zaciskają się. 

— Co? — warczę.

Matka kręci głową. 

— Źle oceniłam…

Biegnę. Podążam za nią do kominków. Może nadal tu jest i szuka proszku Fiuu. Hol jest pusty. Drzwi frontowe są uchylone, otwieram je, dostrzegając małą postać uciekającą z Dworu, z rozwianymi włosami wypadającymi z warkocza, gdy otwiera żelazną bramę.

Obserwuję, jak zatrzymuje się, próbując aportować, a potem biegnie dalej. Zbiegam po frontowych schodach, wkraczam do ogrodu i biegnę w dół podjazdu. Ona mknie na szczyt wzgórza, a kiedy docieram do żelaznych wrót, ona ponownie próbuje się aportować i znika. Opieram się o bramę, dysząc.

Ojciec…

Lucjusz mógł doprowadzić ją do łez na niezliczone sposoby. Ale najbardziej prawdopodobnym jest…

Wracam do Dworu, zatrzaskuję frontowe drzwi i maszeruję do biblioteki. Matka wciąż stoi przy oknie.

— Ja to naprawię, Draco — mówi do kieliszka.

— Nawet nie próbuj — syczę. Zaciska usta i bierze łyk. — Jaki był twój plan, mamo?

Obserwuję, jak porusza się jej smukła szyja, gdy przełyka ślinę, wciąż wyglądając za okno.

— Obiecał, że nie będzie wchodził ci w drogę. Że pozwoli, aby twoja firma się rozwijała. Że nie będzie więcej ingerować w twoje finanse. Byle, by mógł ją poznać.

Śmieję się. I celowo czynię swój śmiech okrutnym. 

— Wyszłaś z wprawy, mamo. — Przenosi ciężar ciała na drugą nogę. — Już zawarłem z nim umowę. Miałem to pod kontrolą — wypluwam.

— Wiem, Draco — grucha. — Chciałam zdjąć z ciebie ten ciężar, to wszystko. — Przykłada dłoń do swojego policzka, chłodząc rozgrzewającą się skórę.

— A co powiedziała?

Matka mruży oczy na ogród, jej prawa dłoń obraca się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, podczas gdy lewą sięga do ust. 

— Naciskałam na nią. To było zbyt wiele. — Myśli na głos i nie mówi tego bezpośrednio do mnie.

— Mamo.

— A pierścionek to był o jeden krok za daleko… — szepcze.

— Mamo! — Nadal stoję w drzwiach biblioteki, a ona wciąż jest przy oknie. Dzieli nas cały pokój. Patrzy na mnie.

— Dała mi jasno do zrozumienia, że ​​nie jesteście w związku.

Obserwuję ją, jak się nade mną lituje. Naiwna, głupia kobieto. To fakt, a nie wyrok śmierci.

— I dała mi jeszcze jaśniej do zrozumienia, że ​​nigdy nie będziecie.

Moje oko drży.

Moja skóra jest napięta. Mój umysł…

Wybieram żółte cegły, układając zaprawę małą szpatułką. Pierwszy rząd jest łatwy. Umieszczam ją w kącie i układam kolejne rzędy, aż nie jestem w stanie dostrzec już jej loków.

Mama mnie obserwuje. Wykrzywia usta.

Teraz łatwiej jest patrzeć na fakty. Teraz, gdy jest ukryta za tą pospiesznie ułożoną ścianą z żółtych cegieł.

Ona wie.

Powiedział jej, jak bardzo jej pragnąłem. Jak bardzo chciałem ją zatrzymać.

Powiedział jej prawdę o Aukcji.

***

Czwartek, 1 stycznia 1998

Moja babcia przekazała swoje geny wszystkim urodzonym przez siebie dzieciom. Ale jej włosy i nos trafiły do ​​Bellatriks.

Teraz, gdy już poznałem moją ciotkę, wstrząsa mną widok tych cech, tak wyrazistych w tej starszej kobiecie, którą przez całe swoje życie widywałem jedynie dwa razy do roku.

— Draco, kochanie. — Moja babcia zaczyna wstawać.

— Nie ma potrzeby, moja droga. — Podchodzę do niej i prowadzę ją, by usiadła. Uśmiecha się do mnie. Jedyny wnuk. Jedyny wnuk, jeśli nie liczyć…

— Tak się cieszę, że tu jesteś. — Odgarnia mi włosy z twarzy. — Długie. — Pstryka mi palcem w nos, tak jak kiedyś.

— Przepraszam, że nie mogliśmy się zobaczyć w Boże Narodzenie — mówię, siadając naprzeciwko niej. — To było… — Myślę o Czarnym Panu, sunącym korytarzami mojego domu i Śmierciożercach jedzących moje jedzenie.

— Niewygodne — kończy za mnie. Spogląda gniewnie na swoją filiżankę herbaty i mam nadzieję, że jej niezadowolenie skierowane jest na rojące się w Dworze karaluchy, a nie na naszą rodzinę. To sprawiłoby, że moje zadanie byłoby nieskończenie łatwiejsze.

— Tak — mówię. — Trochę brakuje mi wolności, którą niegdyś miałem… — Wpatruję się jej w oczy, czekając, aż skarci mnie za mówienie w niewłaściwy sposób o planach Czarnego Pana. — … ale staram się dostosować do zmian.

Zaciska usta, tak jak robi to matka, i kiwa głową, nic nie mówiąc.

— Jak dostosowuje się do tego twój ojciec? — Popija herbatę, bacznie mnie obserwując. — Przykro mi słyszeć, że ty i twoja matka musieliście radzić sobie bez niego przez tak długi czas.

Żadnego „przykro mi, że został niesłusznie uwięziony” ani „przykro mi, że zawiódł Czarnego Pana”. Jest jej przykro z powodu mnie i mojej matki.

— Ja byłem w szkole, ale mama z pewnością czuła się samotna. Myślę, że bardzo doceniała twoje listy i czas, który mogła z tobą spędzić, nawet jeśli był on krótki.

Jej skrzat domowy podaje mi tacę z bułeczkami. Dostrzegam moje ulubione. Biorę jedną, ale żołądek zaciska mi się w ciasny supeł.

— Zbliżyłem się do Bellatriks — mówię, sprawdzając jej reakcję. Patrzy na mnie spokojnym wzrokiem. — Dużo się od niej nauczyłem.

Niewielki mięsień w jej szczęce lekko drga.

— Pozdrów ją ode mnie — mówi i upija łyk herbaty.

Intrygujące. I pomocne.

Obserwuje mnie. Wie, że jestem w środku swojego monologu i wciąż nie osiągnąłem punktu kulminacyjnego.

Więc brnę w to dalej.

— Kiedy w zeszłym roku byłem w szkole, była tam też Nimfadora. Jako ochrona. — Patrzę w górę, a wyraz jej twarzy nic mi nie mówi. Cienka skóra wokół oczu mojej babki nie porusza się. — Oczywiście nie miałem okazji jej poznać, ale… widzieliśmy się.

Odstawia filiżankę na spodek i klepie się serwetką po ustach.

Odrywam róg mojej bułeczki. Przygotowuję się na następny krok.

— Wiesz, ona jest w ciąży — mówi.

Unoszę wzrok. Moja babcia nalewa sobie kolejną filiżankę herbaty. Nie patrzy mi w oczy.

Czy Śmierciożercy o tym wiedzą? Czy to jakaś wiedza powszechna? Czy to może cenna informacja? Moje oczy opadają na kawałek bułeczki w moich palcach.

Skąd babcia w ogóle o tym wie? Patrzę jej w oczy. Są skierowane na mnie.

Skąd ona wie, jeśli nie usłyszała tego od…

— To wspaniała wiadomość. — Uśmiecham się. Kiwa głową.

Kiedy miałem sześć lub siedem lat, babcia Druella i ja grywaliśmy w pewną grę. Ilekroć chciałem dostać dodatkową porcję słodyczy po obiedzie lub kolejny kawałek ciasta, patrzyła prosto w oczy mojej mamy, rozpoczynając dziwną rozmowę o ogrodnictwie lub niemieckim Ministrze Magii. Utrzymywała spojrzenie mojej matki od ciasta lub słoika z cukierkami, dopóki nie zdołałem bezpiecznie się do niego podkraść i wziąć to, co chciałem. Próbowaliśmy tej techniki nawet, gdy miałem trzynaście lat, grając w karty z ojcem. Tamtego wieczora oszukałem go na pięćdziesiąt galeonów.

Dopiero w tej chwili zastanawiam się, czy była to Legilimencja.

Przełykam i robię coś, czego nie miałem okazji robić celowo, odkąd wycelowałem różdżkę w słabego, siwego czarodzieja, kurczowo trzymającego się ściany Wieży Astronomicznej. Opuszczam. Opuszczam wszystkie moje ściany.

Boję się, Babciu.

Mruga, patrząc na mnie. I wysyła swoją myśl do mnie, tak jak robi to Severus.

Oczywiście, drogie dziecko.

Dławię się gulą zastygłą mi w gardle. Pieką mnie oczy.

Muszę oderwać się od jej spojrzenia. Zerkam w dół na swoją bułeczkę, pokruszoną na kawałki pod twardym naciskiem palców.

— Draco — grucha. Podnoszę oczy, mokre i niepewne. — Czy twoja matka jest bezpieczna?

— Na razie — odpowiadam. — Nie mam powodów do obaw o jej natychmiastowe bezpieczeństwo. Ona od zawsze jest łaskawą gospodynią. — Chwytam filiżankę, słysząc grzechotanie spodka.

Popijam herbatę, próbując się opanować. Patrzę na babcię.

To nie o nas się martwię. Jest ktoś, kogo…

Nawet w zaciszu własnego umysłu nie potrafię tego wypowiedzieć. W rogu stoi zamknięte pudełko na biżuterię.

Myślę o Greybacku, Yaxleyu i Dołohowie przechodzących przez frontowe drzwi domku przy cichej ulicy, wszyscy z różdżkami w pogotowiu.

Mrugam. Ona kiwa głową. Widziała to.

Ona jest mugolaczką.

Babcia przechyla głowę, nie spodziewając się tego. Czuję szept umysłu tej kobiety szukającego wspomnianej mugolaczki w moim własnym.

Zamykam umysł, trzaskając ścianą, wypychając ją ze środka.

Z przeprosinami w oczach spogląda na swoją herbatę. Ja przeczesuję palcami włosy, całkowicie rujnując schludne zaczesanie.

— Co cię tu dzisiaj sprowadza, Draco?

Uspokajam swoje dudniące serce i mówię: 

— W przyszłości może nadejść czas, w którym będę potrzebował wsparcia finansowego. — Patrzę na nią. — I zastanawiałem się, czy mógłbym liczyć na twoją pomoc.

Przygląda mi się. 

— Wiesz, że zawsze będę się o ciebie troszczyć, Draco — mówi. — Ale żeby wziąć dużą sumę od członka rodziny, tuż po swoich siedemnastych urodzinach… — Zerka na mnie, jej zimne, niebieskie oczy próbują mnie rozgryźć. — Cóż, ze względu na starą magię, utracisz prawo do spadku…

— Zdaję sobie z tego sprawę.

Unosi brwi. 

— Jak myślisz, ile będziesz potrzebować?

— Około trzydziestu pięciu tysięcy galeonów.

***

Niedziela, 7 listopada 1999

Nie ma jej w pracy ani w sobotę, ani w niedzielę. Kręcę się w okolicy Cornerstone w oba te dni. Morty mówi mi, że jest chora. W sobotę kupuję książkę, żeby nie wyglądać na zbyt zdesperowanego. W niedzielę nawet nie zawracam sobie tym głowy.

Widzę to wszystko w moim umyśle.

Panna Granger. Jak miło, że wpadłaś.

Pan Malfoy. Byłam tak zaskoczona pańskim zaproszeniem.

Przebijam się przez niedzielny tłum na Pokątnej, trącając ramionami przypadkowych przechodniów.

Pomyślałem, że powinienem spotkać się z tobą osobiście. Moja żona odniosła wrażenie, że ty i mój syn jesteście w związku…

Nie? Nie. On by się z nią droczył. Wyciągał to z niej słowo po słowie.

Pomyślałem, że najwyższy czas. by oficjalnie się spotkać. Narcyza bardzo cię lubi.

Wkraczam do Dziurawego Kotła i opadam na stołek barowy.

Ja również bardzo ją lubię.

A mój syn lubi ciebie.

Och, to nie może być prawda. On wręcz nie może mnie znieść, panie Malfoy.

Wypijam dwie szklaneczki Ognistej Whisky. Zamawiam trzecią.

Nonsens. On kocha cię od lat. Ma na twoim punkcie prawdziwą obsesję.

Tom zatrzymuje mnie przy czwartej. Próbuję zapłacić podwójnie, targując się o jeszcze jedną dolewkę. Barman mnie odprawia.

Nie wiem, o co panu chodzi, panie Malfoy.

Naprawdę? Nie wiesz, jak daleko by się posunął, by cię kupić?

Wpadam do mugolskiego Londynu. To jest lepsze. Nikt mnie tu nie zna. Nikt nie wie, co bym zrobił.

Kupić mnie?

Z pewnością słyszałaś już o Aukcji, panno Granger. W Dworze stworzono dla ciebie osobną sypialnię, jeszcze zanim wojna się skończyła. Spałabyś zawsze w pobliżu niego, zamknięta w swojej pięknej klatce.

Przede mną pojawia się mugolski pub i na szczęście mam tylko tyle mugolskich pieniędzy, że wystarczają mi jedynie na kupienie sobie ostatniego drinka. Proszę o Ognistą Whisky, a mężczyzna za barem unosi brew.

Twój syn powiedział mi o Aukcji, ale nie w ten sposób. Mówił, że by mnie sprzedał.

O nie, panno Granger. Zachowałby cię całą dla siebie. A kilka lat później ożeniłby się z dziewczyną czystej krwi, mając cię na boku, jak zwykłą dziwkę, którą jesteś.

Jakiś gość próbuje ze mną porozmawiać w tym mugolskim pubie, ale go ignoruję.

Jedyne, czego jestem ciekaw, panno Granger, to jak długo byłby w stanie trzymać swoje ręce z dala od ciebie. Kiedy spałabyś tuż za ścianą. Kusząc go. W końcu powinien mieć coś z ciebie za tyle pieniędzy.

Rzucam pieniądze na bar i wychodzę, mrużąc oczy w pełnym słońcu. Wszędzie dookoła jeżdżą  mugolskie samochody, a ja po prostu chciałbym się aportować.

Więc zapewne rozumiesz, panno Granger, dlaczego jestem tak ciekaw twojego obecnego związku moim synem. Narcyza wspominała o twoim zaangażowaniu i muszę przyznać, że myślałem, że masz wyższe standardy.

Nie jesteśmy w związku. I nigdy nie będziemy.

Jestem w jakimś zaułku. Zataczam się, opierając o kubły na śmieci i pozwalam Ognistej Whisky opuścić moje ciało przez usta. Głowa mi pulsuje. I nie mogę otworzyć oczu.

Jeśli się rozszczepię, niech tak będzie. Muszę się stąd wydostać.

Wyciągam różdżkę i wracam do domu. Bez butów.

***

Poniedziałek, 8 listopada 1999

Mój artykuł zamówiony w Proroku ukazuje się w poniedziałek. Jest dokładnie takim, jaki miał zostać wydrukowany przez Skeeter w zeszłym tygodniu. Żadnej wzmianki o Hermionie Granger czy Ronie Weasleyu. Ani o moim wczorajszym publicznym upojeniu.

Zerkam na niego przed wejściem do biura.

Ludzie się do mnie uśmiechają. Gratulują mi. Dziś nie ma żadnych wyjców. Dostaję kilka par CV, które mnie rozśmieszają.

Potter wpatruje się we mnie, kiedy podchodzę do swojego biurka. Wygląda, jakby miał coś do powiedzenia. Jakby chciał mnie o coś zapytać. A może dać mi w twarz.

Przyjąłbym obie opcje.

Kilka godzin później udaję się na salę sądową. Proces Jugsona. Miałem z nim dość ograniczone interakcje, ale nie ma mowy, żeby gość był pod Imperiusem.

Powinienem był wziąć Eliksir Pieprzowy. Prawdopodobnie wyglądam na tak samo skacowanego, jak się czuję.

Opieram się o ścianę windy, która zwalnia i zatrzymuje się na Poziomie 4. Podnoszę oczy i widzę ją w progu wpatrującą się we mnie.

Czekam. Czekam, aż znowu mnie uderzy. Splunie na mnie.

Wchodzi do windy i staje ze mną.

Czekam, aż prychnie na mnie lub poprosi, żebym wysiadł na następnym piętrze.

— Dzień dobry.

Mrugam, patrząc na nią.

Dlaczego? Dlaczego zdecydowała się ze mną przywitać?

Otwieram usta, żeby życzyć jej dobrego poranka, kiedy na Poziomie 5 dołącza do nas O’Connor. Gość zamęcza mnie swoją gadaniną. Gratuluje mi dobrego artykułu. Wspomina o swoich chęciach opuszczenia Ministerstwa. Odnoszę wrażenie, jakby zaraz miał zamiar wymienić mi wszystkie swoje specjalne umiejętności, kiedy winda zwalnia, zmierzając do Atrium, a on wychodzi.

Ona też zmierza do sal sądowych. Na proces Jugsona.

Znowu zostajemy w windzie sam na sam. Czy jest za późno, by powiedzieć jej dzień dobry?

— To był naprawdę świetny artykuł. Skeeter wykonała kawał dobrej roboty, prezentując czarodziejskiemu światu Malfoy Consulting Group.

Patrzę na nią, czekam.

— Dziękuję.

— I gratulacje z okazji wygranej w plebiscycie tygodnika Czarownica — chichocze. Ma o tym pisemku tak niskie mniemanie, że to ledwie komplement.

Wychodzę za nią z windy, otwierając dla niej kraty. Słyszę tylko stukanie jej butów o kamienie. Staje pod ścianą, o którą sam się opieram. Tak jest lepiej. Nie muszę się na nią gapić.

Ale wciąż odwracam głowę i zerkam na nią. Unika mnie, wpatrując się w posadzkę.

— Nie było cię wczoraj w Cornerstone — szepczę, a jednak mój głos praktycznie odbija się echem od ścian pustego korytarza.

Ona wstrzymuje oddech. Czekam, aż jej klatka piersiowa opadnie z wydechem, ale to się nie dzieje.

— Nie, byłam chora. — Nawet na mnie nie patrzy. — Czy Morty nie był w stanie ci pomóc?

Nie byłem w Cornerstone dla Morty'ego. Albo dla książek. Przychodzę tam dla ciebie.

Odwracam się do niej. Muszę znać rozmiar szkód. Muszę zacząć je naprawiać.

— Słyszałem, że widziałaś się z moim ojcem.

W końcu robi ten wydech.

— Tak — mówi. — To bardzo miłe z jego strony, że chciał się ze mną spotkać.

Obserwuję ją. Czekam. I nic. To wszystko, co poczuła, że była mi winna powiedzieć.

Łamię sobie knykcie. Odgarniam włosy z twarzy.

Może to jednak wszystko, co jest mi winna.

— I miło spędziłaś z nim czas?

Nawet na mnie nie spojrzy. Jakbyśmy zaczynali od zera. Jakbym musiał ją przekonać, że jestem godzien jej spojrzenia.

— Bardzo miło. Nigdy wcześniej tak naprawdę nie miałam okazji go poznać. — Jej twarz zwraca się ku mnie, w końcu napotykając mój wzrok, tylko po to, by mogła dodać: — Jesteście do siebie bardzo podobni.

To jest dla mnie jak cios w policzek. Czuję, jak reagują mięśnie mojej twarzy.

Czuję chłód w piersi i wydaje mi się, że zaraz rzucę jakąś ostrą ripostą, ale potem widzę, że kącik jej ust się unosi.

Ona chce mnie zranić. Chce zadać cios.

Podchodzę do niej, zanim zdoła odwrócić ode mnie wzrok.

— Gdybym wiedział o tym spotkaniu, to bym do niego nie dopuścił.

Nigdy nie chciałem, żebyś wiedziała. Żebyś zobaczyła, kim jestem.

— Moja mama lubi mieszać się w sprawy, w których nie ma żadnego interesu. Przepraszam, że cię w to wplątała.

Obiecuję, że nigdy bym cię nie tknął. Prędzej odciąłbym sobie ramię, niż cię dotknął.

— Nie wiem, co ci powiedział, ale…

— Dlaczego twoja krew jest na ścianach mojego dawnego salonu? — pyta.

A mój umysł w jednej chwili staje się pusty.

To? To właśnie jej powiedział?

Próbuję odpowiedzieć, ale z moich ust nie wydostaje się ani jeden dźwięk.

Nie miałem pojęcia, że ​​mój ojciec wiedział o literach nakreślonych przez Yaxleya na ścianie jej salonu.

I właśnie to jej powiedział?

Aby udowodnić, że jestem potworem?

Albo…?

— Panno Granger? — woła ją czyjś głos. — Czy jest pani gotowa?

— Oczywiście.

Odchodzi ode mnie. I ja wiem, że poczuła się, jakby wygrała. Ale nikt nie zdradził mi nazwy tej gry.

Chciała mnie zranić.

Mimo to życzyła mi dobrego dnia.

I uciekła z mojego domu, przepraszając.

Draco, tak bardzo przepraszam… Ja… nie miałam tego na myśli

Dębowe drzwi zamykają się za nią z trzaskiem i zostaję sam na korytarzu.

Może mimo wszystko nie powiedział jej o Aukcji.

Może było znacznie gorzej.


4 komentarze:

  1. Eh, to ten rozdział… Współczuję Draco, bo nie miał pojęcia o tym, co się wydarzy i to pociągnęło za sobą całą lawinę konsekwencji. Gdyby nie rozmowa z Lucjuszem, Hermiona nie zdecydowałaby się na to, żeby potem przeszukiwać wspomnienia Draco. Nie powinna była tego robić, no ale już za późno na to, by ją oceniać. Narcyza chciała dobrze, ale wyszło jak wyszło. Czasem serio lepiej się nie wtrącać w sprawy własnych dzieci, bo można doprowadzić do pewnych nieprzyjemnych w skutkach działań. Ale zastanawiam się, jak Narcyza mogła być tak naiwna, że myślał że Lucjusz o niczym nie powie Hermionie. Przecież to jest istne zło wcielone… Przecież to było do przewidzenia, że on tak łatwo nie odpuści, dopóki nie osiągnie własnych celów. To nie w stylu Lucjusza Malfoya. Przytyki Blaise'a co do Theo xD Dalej nie mogę ścierpieć Theo jako geja, no po prostu nie xD Ale ta możliwość pośmiania się, że on by wolał któregoś z braci Weasleyów xD No cóż, miłość nie wybiera

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie moge sie oderwac od tego opowiadania, ledwo sie rozdzial konczy, a juz przebieram nogami w oczekiwaniu na kolejny rozdzial. Te przemyslenia Draco i odniesienia do lat wczesniejszych to zloto! Och, i wyglada na to, ze Katya jednak wie, ze chodzi o Hermione? Coz, tyle z glowy tlumaczenia ;) Babcia Draco to jakies, hmmm, pozytywne zaskoczenie. Juz wiadomo, w kogo sie wdala Narcyza! A skoro juz o niej mowa... Nadal bardzo mi przykro z powodu Hermiony i jej spotkania z diabolicznym Lucjuszem. Do tego Draco, och, i jeszcze za nia biegl :( Jaka szkoda, ze jej nie dogonil...

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciąga mocniej niż perspektywa Hermiony, oderwać się nie mogę! Idę dalej....

    OdpowiedzUsuń
  4. Bawi mnie naiwność Narcyzy, na co liczyła, że Lucjusz miło porozmawia i pozna Hermione? Przecież to diabeł wcielony... Rozumiem jej postępowanie, ale mieszanie się w taki sprawy, to już na prawdę przesada. Żal mi Draco, jestem pewna, że gdyby wiedział co ma nadejść, w życiu by się na to nie zgodził. Konsekwencje to jak rujnujący się domek z kart, jedna karta wypada to wszystkie spadają lawinowo... Wspominki o Aukcji zawsze budzą we mnie dreszcze przerażenia, ale też podniecenia co będzie dalej w tej historii. Uwielbiam retrospekcje Draco, dowiadujemy się całego obrazu, tak jak na przykład spotkanie z Druella, cóż gdyby babcia się nie wysypała Luckowi, to ten też niewiele by wiedział. Najśmieszniejsze jest to, że Draco jako dziedzic, wydawałoby się bajecznie bogaty, musi się prosić o pieniądze, cóż Lucek to sknera...

    OdpowiedzUsuń