Draco wydaje z siebie wyraźny jęk, gdy tydzień później Hermiona wyciąga z torby świeży zestaw składników na makaroniki.

— Więcej małych, francuskich herbatników? — pyta Draco. — Naprawdę?

— Praktyka czyni mistrza.

— Praktyka czyni mistrza — przedrzeźnia ją tym przesadnym falsetem, który Hermiona tak dobrze pamięta z jego dziecięcych drwin. Ale dzisiaj nie ma w tym ani krztyny złośliwości. Hermiona prawie się krztusi, kiedy Draco żartobliwie szarpie jeden z jej loków, gdy przechodzi za nią.

Chłopak opiera biodro o blat i krzyżuje ręce na piersi swojego jasnoniebieskiego swetra. 

— Więcej pistacji?

— Nie.

Draco wzdycha z przesadną ulgą. 

— Dobrze. Teo był nieznośny, kiedy w niedzielę przyniosłem mu puszkę. On i Erik zjedli cały tuzin. Tuż przed tym, jak powiedzieli mi, że gdyby ciastka nie wyglądały tak okropnie, uznaliby, że włamałem się do twojego mieszkania i je stamtąd ukradłem.

Coś w fakcie, że Draco podzielił się swoim dziełem – i publicznie przyznał, że makaroniki to ich wspólny wytwór – rozgrzewa jej wnętrzności w niewytłumaczalnie przyjemny sposób.

— Poznałeś Erika?

— Dobrze z nim trafiłaś — potwierdza Draco, a fala ciepła przemyka przez jej pierś. — Teo po raz pierwszy wydaje się być naprawdę szczęśliwy od… no cóż, wydaje mi się, że odkąd skończył trzynaście lat.

— Odnoszę wrażenie, że Teo miał trudną sytuację rodzinną.

Draco unosi jedną brew. 

— Można tak powiedzieć. Thaddeus Nott kochał swojego syna. I nieletnie mugolki. I klątwę Cruciatus.

Hermiona wpada w konwulsje na dźwięk ostatniego słowa. Są one tak wyraźne, że Draco nie jest w stanie ich przegapić. To okropnie krępujące, że Hermiona zaczyna tak drżeć, jednak Draco postrzega to w inny sposób. Zamiast tego ręka chłopaka muska jej dłoń, którą przycisnęła do wyspy, próbując się uspokoić.

— Hej. Hej — mruczy, a jego palce lekko gładzą skórę na jej knykciach. — Przepraszam. Nie powinienem…

— Nie, nic mi nie jest — sapie. — Wszystko jest w porządku.

Blondyn energicznie potrząsa głową. 

— Zaufaj mi, to nie jest w porządku. Wiem. Oberwałem Crucio zarówno od Thaddeusa, jak i od cioci Belli i powiem ci…

— Ta szalona suka rzuciła Crucio na własnego siostrzeńca?

— Wiele razy — mówi, odciągając w końcu swoje palce od jej dłoni. — Pierwszy raz miało to miejsce dzień po tym, jak nie udało mi się zabić Dumbledore'a. Na podłodze holu tego Dworu.

— A ostatni?

— Zaserwowany mi zaraz po twoim własnym. Za to, że tego dnia pozwolono wam wszystkim uciec z Dworu. I za to, że wcześniej nie zidentyfikowałem Pottera.

Hermiona nadal drży, ale udaje jej się wyprostować i wypiąć pierś, przybierając pozę bliską tej iście gryfońskiej.

— Wybacz, że to mówię, ale wszystkie te porażki postrzegam jako sukcesy. Nie tylko z mojej strony, ale też wobec ciebie.

— Tak, jasne. Być może.

Hermiona wciąga jeszcze kilka niepewnych oddechów, a potem zaskakuje ich oboje, mówiąc: 

— Boli jak jasna cholera, prawda? Cruciatus.

To bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ale Draco i tak kiwa głową, muskając palcami jej dłoń opartą o blat wyspy. 

— Tak.

Przez chwilę Draco kontynuuje kreślenie opuszkami spirali po drewnie, dopóki nie mówi niskim tonem: 

— Przepraszam, Hermiono. Za tamten dzień. Wiem… wiem, że teraz nie jest to zbyt wiele warte, tak długo po fakcie. Ale przepraszam.

Hermiona nie przyjmuje do wiadomości jego przeprosin. A przynajmniej nie na głos. Zamiast tego mówi: 

— Przepraszam, że nazwałam twoją ciotkę szaloną suką.

Z ust Draco wypływa oddech, który może być zarówno westchnieniem, jak i śmiechem. 

— Po co przepraszać za prawdę? — Potem uśmiecha się łobuzersko. — Poza tym całkiem lubię słuchać, jak przekleństwa od czasu do czasu wydobywają się z tych twoich zarozumiałych ust.

Na słowie usta Hermiona nagle stwierdza, że ​​nie jest w stanie odwrócić wzroku od jego warg, tak czerwonych, że można by pomyśleć, że wciąż jest na nich krew. Musi potrząsnąć głową i zatrzepotać swoimi bujnymi włosami, żeby wyzbyć się tego cholernego brzęczenia w mózgu.

— Pierdoły — mówi, by odwrócić jego uwagę od swojego dziwnego zachowania. — Cholera. Złamas. Pinda. Pieprzony skurwysyn.

Draco krzywi się w nagłym chichocie, co jest dla niej absolutnie zachwycające. Z jakiegoś absurdalnego powodu.

— Jak… brytyjsko z twojej strony, Granger.

— W rzeczy samej.

Uśmiechają się do siebie, aż w końcu Draco przerywa tę dziwnie naelektryzowaną ciszę.

— A więc — mówi. — Jeśli nie robimy makaroników pistacjowych, jakie inne tortury dla mnie zaplanowałaś?

Naprawdę powinna przestać się tyle uśmiechać w jego obecności. Ale Hermiona dalej to robi jak cholerna idiotka.

— Tak właściwie to jabłkowe.

Proste „och” to wszystko, co otrzymuje od niego w odpowiedzi. Draco odwraca się plecami w pokazie ustawiania temperatury piekarnika za pomocą różdżki, ale tym jej nie oszuka. Hermiona wie, nawet nie widząc jego twarzy, że on też się uśmiecha.

***

Pracują obok siebie przez cały ranek, on nad ciastem, ona nad nadzieniem. Kiedy Hermiona wyjaśnia mu swoją taktykę obierania, drążenia i krojenia tuzina jabłek pod zaklęcie, które wymyśliła, aby w mniej niż godzinę zredukować je do lepkiego dżemu, Draco nazywa ją wariatką. Potem mruga do niej i wraca do odmierzania mąki, kontynuując opowieść o swoim pierwszym locie na miotle.

Kiedy mówi, niemal wyobraża go sobie, jak pędzi niczym wrona przez ogrody Dworu, a za nim podąża mały, pulchny Vincent Crabbe. Pomimo tożsamości głównych bohaterów jego opowieści – dwóch siedmioletnich chłopców, którzy wkrótce sprawią, że jej dojrzewanie stanie się procesem iście piekielnym – jest to naprawdę urocza historia, którą chłopak dopełnia sprytnymi analogiami, żywą gestykulacją i świszczącymi dźwiękami symulującymi lot.

Hermiona nie komentuje sposobu, w jaki głos Dracona mięknie za każdym razem, gdy wypowiada imię Crabbe'a ani faktu, że z każdym, kolejnym ruchem ramion chłopak zbliża się do niej o kolejny krok. Kiedy Draco kończy swoją masę na ciasto, która jest teraz znacznie gładsza i pachnie idealnie dobraną dozą wanilii, dzieli ich mniej niż pół metra. To przestrzeń, której w jakiś niewytłumaczalny sposób Hermiona nie chce powiększać.

Ale musi ją powiększyć, jeśli jej zaklęcie ma zadziałać prawidłowo. Wrzuca więc ostatnie jabłka do garnka razem z masłem, cukrem i dużą porcją cynamonu.

Draco odstawia swoje ciasto na bok, aby zajrzeć do jej garnka. 

— Muszę przyznać, Granger, że nie do końca widzę sposób, w jaki ten bałagan ma za pół godziny zmienić się w dżem. Może za pół tygodnia, jeśli poleży sobie w naszej spiżarni. Ale pół godziny?

Hermiona prycha i teatralnie unosi różdżkę. 

— Czy wątpisz w wielką i potężną Granger?

Przez jego umysł przemyka szybka analogia do Czarnoksiężnika z Krainy Oz, ale wciąż się uśmiecha. 

— Wątpię w ciebie? Najbystrzejszą Czarownicę Swojego Pokolenia?

Hermiona przewraca oczami. 

— Ech. Niech szlag trafi Proroka Codziennego i jego cholerne nagłówki.

— Proszę cię, przynajmniej twój nie głosi: „Były Śmierciożerca zrehabilitowany?”. I zawsze z tym cholernym znakiem zapytania.

— No nie? — żartuje. — To znaczy, jeśli wiedzą, że odpowiedź brzmi „nie”, po co w ogóle zadawać pytanie?

— Więc czytasz artykuły. — Kiedy Hermiona chichocze, on zbliża się do jej stanowiska pracy. — Czy pozwolisz mi obejrzeć to nowe i prawdopodobnie niebezpieczne zaklęcie, Granger? A może to poufne?

Hermiona nie odpowiada mu bezpośrednio. Zamiast tego błaga w myślach o skuteczność swojej magii i mamrocze na głos Reductio ad Fructus z towarzyszącym temu kolistym machnięciem różdżki. Masa jabłkowa gwałtownie bulgocze tylko raz, a następnie powraca do spokojnego gotowania.

Draco przygląda się zawartości garnka. 

— Cholera, Granger. Zdajesz sobie sprawę, że to strasznie denerwujące, kiedy ktoś wszystkowiedzący naprawdę wszystko wie?

— Harry i Ron mówią mi to od wieków. — Kładzie różdżkę na blacie tuż obok swojej torebki. — Teraz pokruszmy te ciasteczka i włóżmy je do piekarnika, dobrze?

— Się robi — mówi, sięgając po świeży rękaw cukierniczy i nóż.

Zerkając na nóż w jego dłoniach, Hermiona sięga do swojej torebki i wyjmuje ze środka mały przedmiot, który dorzuciła tam wczoraj wieczorem, po czym umieszcza go obok stanowiska Draco.

Chłopak widzi to natychmiast i wstrzymuje oddech. Powoli, ostrożnie odkłada nóż. Potem wyciąga rękę, żeby pogładzić opuszkami szklaną butelkę. Aby prześledzić wypukłe, białe litery układające się w nazwę tej bursztynowej cieczy zawartej w środku.

— To najmniejszy rozmiar Ognistej Whisky Ogdena, jaki produkują — ostrzega Hermiona. — Nie próbuję cię do niczego zachęcać, ale do cięcia potrzebujesz stabilnych rąk, a wygląda na to, że masz już wystarczająco dużo blizn, którymi musisz się zająć.

— To dla mnie? — pyta Draco. Jego dłonie wciąż gładzą butelkę, ale on gapi się na nią z czymś na wzór podziwu. Hermiona posyła mu jedno, krótkie skinienie głową. Przyniosła to dla niego, nawet jeśli później będzie tego żałowała.

Zeszłej nocy wielokrotnie rozważała pomysł spakowania Ognistej Whisky wraz z pozostałymi składnikami. Ale pomimo tego, co właśnie powiedziała mu o stabilnych rękach i bliznach, posiadała również nadzieję. Prawdopodobnie niedorzeczną nadzieję.

Hermiona całą siłą woli powstrzymuje się, by nie zatańczyć z radości, kiedy Draco chwyta butelkę, kładzie ją – nieotwartą – na blacie obok kuchenki i wraca na swoje stanowisko pracy. Tym razem ręce już mu nie drżą, gdy odcina jeden róg rękawa cukierniczego.

***

Dopiero gdy makaroniki się pieką, dżem gotuje, a Draco jeszcze nie dolał ani kropli alkoholu do spożywanej herbaty, Hermiona może zebrać się na odwagę, by zadać mu pytanie, które dręczy ją od tygodni.

— Malfoy, gdzie dokładnie przebywają twoi rodzice podczas moich wizyt?

— Są przykuci łańcuchami w lochach. — Smuci się i zaczyna chichotać, kiedy ona blednie. — Powinnaś zobaczyć swoją twarz, Granger! Są oczywiście na górze w swoim skrzydle Dworu. Ojciec brnie w bólu przez kolejne tomy mugolskiej literatury, które musi przeczytać na kursy rehabilitacyjne prowadzone przez Ministerstwo. Matka prawdopodobnie chodzi od pokoju do pokoju, mentalnie je przemeblowując.

— Czy oni wiedzą, że jestem…?

— Tutaj? Tak.

— A czy wiedzą o tym? — Używa swojej wolnej dłoni, aby szerokim gestem omieść wszystko wokół nich.

— O tym? — pyta Draco z udawaną ignorancją. — Masz na myśli ich kuchnię? Tak, jestem prawie pewien, że wiedzą o istnieniu swojej kuchni.

— Nie o kuchni, głupku. O tym.

Czeka, aż chłopak się wytłumaczy, wyraźnie rozkoszując się jej dyskomfortem, podczas gdy ona wewnętrznie się miota.

Jak powinna nazwać to, co robią? Hermiona wie, że to wszystko co dzieje się pomiędzy herbatą, makaronikami i whisky już dawno wyszło poza zakres Tour de PTSD. Ale ta rzecz – znajomość? przyjaźń? – jest wciąż zbyt nieuchwytna do zdefiniowania. I boi się, że jeśli spróbuje to jakoś nazwać, wszystko w jednej sekundzie pęknie niczym bańka mydlana.

— Granger — wycedza chłopak, wyrywając ją z zamyślenia. — Pytasz, czy Lucjusz i Narcyza Malfoy wiedzą, że ich dziewiętnastoletni syn i jedyny spadkobierca uczy się piec praktycznie bez użycia różdżki wraz z czarownicą mugolaczką w ich pieczołowicie odnowionej kuchni? Jeśli właśnie o to ci chodzi, to odpowiedź brzmi: tak.

Hermiona unosi jedną brew. 

— Jak długo musiałeś ćwiczyć używanie słowa „mugolaczka”, Malfoy?

— Chwilę. — Jego ton jest bezbarwny, ale wydaje jej się, że widzi w jego oczach nutkę rozbawienia.

— Dobrze — odpowiada. — Ale czy twoi rodzice wiedzą, dlaczego to robisz?

Draco wzdycha i opuszcza filiżankę. 

— Zakładam, że tak. W przeciwnym razie mój ojciec już dawno by tu wpadł, żądając, żebym odłożył te ciastka i chwycił za Ognistą Whisky jak prawdziwy mężczyzna. A ponieważ tego nie zrobił, zakładam również, że wie wszystko o prawdziwym problemie, jaki wiąże się z Ognistą Whisky.

Hermiona kiwa głową, aczkolwiek nieprzekonująco.

— Możesz się zrelaksować, Granger. Nie wpadną tu przecież na miotłach, żeby przekląć cię w zapomnienie.

— To… uspokajające.

Draco przygląda się jej przez chwilę, a potem znowu wzdycha. 

— Jeśli musisz wiedzieć, moja matka to wszystko aprobuje.

— Aprobuje?

Tutaj Draco się krzywi. 

— Jest… zadowolona. Tym, co próbujesz tutaj zrobić.

Okej. Dobrze. W porządku.

Hermiona popija swoją herbatę, pogrążając się w kontemplacji. To znów ta kwiatowa mieszanka, która już wcześniej jej zasmakowała, ale teraz wydaje się jeszcze lepsza. Draco dodał do jej naparu dwie kostki cukru i to bez konieczności przypominania mu o tym fakcie, dzięki czemu herbata smakuje niczym błogość w płynie.

— Wiesz — odzywa się Hermiona po kilku kolejnych łykach — zawsze zastanawiałam się, czy twoja matka ma tam gdzieś serce. W końcu popatrz, co zrobiła dla Harry'ego.

Draco znów delikatne parska pod nosem. 

— Nie czytałaś gazet, Granger? Moja matka zrobiła to wszystko dla własnego interesu. Czystokrwistego interesu, oczywiście. By ocalić skórę swoją i moją.

— Aby uratować swoje dziecko — poprawia Hermiona. — Technicznie rzecz ujmując, dwoje dzieci. Z pewnej perspektywy można ująć, że twoja matka ryzykowała własnym życiem, aby uratować dwoje dzieci. Być może nawet więcej, jeśli liczyć wszystkich uczniów w Hogwarcie.

— Szczerze wątpię, czy właśnie to miała wtedy na myśli.

— Ale nie masz pewności, prawda?

— Nie. Nikt tego nie wie, oprócz niej samej. — Stuka palcem wskazującym w skroń. — Potężna Oklumenka i tak dalej.

— Może powinieneś ją kiedyś zapytać.

— Może ty powinnaś.

— Może to zrobię.

— Droga wolna.

Hermiona wysuwa lekko swoją żuchwę.

— Co? Myślisz, że nie jestem zdolna porozmawiać z twoją matką? Oczywiście, że mogłabym z nią porozmawiać. Jak czarownica z czarownicą. Mogłabym.

— W takim razie zrób to.

Wyraz twarzy Draco jest równie przepełniony wyzwaniem co jej własny, ale nie umyka jej uwadze, kiedy chłopak delikatnie uśmiecha się ponad brzegiem swojej filiżanki. Jakby był zadowolony z wyniku tej rozmowy. Co w niewytłumaczalny sposób ją również cieszy.


Brak komentarzy